Felietony
J estem na niby czy w rzeczywistości? Zastanawiam się od kilku tygodni nad tym banalnym i oczywistym pozornie pytaniem. Nie dają mi spokoju napięcia polityczne, generowane świadomie, z lubością. Żyję już dostatecznie długo na tym świecie, żeby wiedzieć, że do oczywistych zjawisk przykłada się różne miary. Pamiętam doskonale zdarzenia publiczne i polityczne z ostatnich dziesięcioleci XX wieku i ciągle jestem w wirze spraw współczesnego stulecia. Może niepotrzebnie? Może, ale póki jestem, nie umiem milczeć. Przyglądam się działaniom aktualnego ministerstwa, które ma kulturę i dziedzictwo w nazwie, i zastanawiam się, po co wszczyna się kolejny konflikt. Europejskie Centrum Solidarności jest częścią Gdańska. Jest miejscem ważnym dla miasta, tworzonym mozolnie, ale konsekwentnie. Śp. Prezydent Paweł Adamowicz miał w wykreowaniu tego miejsca jako swoistego genius loci Gdańska niebagatelny wkład. Teraz propozycje centralne, czyli dotacja ministerialna – czytaj: kasa – miałaby trafić do ECS w zamian za stworzenie nowej struktury i ministerialne ingerowanie w program placówki. Ta propozycja nie została przyjęta przez samorządy Gdańska i Województwa Pomorskiego. Wyraźnie znacząca część gdańszczan nie chce się zgodzić na przewartościowywania. Z pewnym zażenowaniem patrzę, jak dzisiejsi władający symbolami dawnej Solidarności wycofują swoje poparcie, bo ponoć im wolno, uważają się za spadkobierców tamtej „S”, mają struktury i wiedzą, co robią. No właśnie, czy wiedzą w zderzeniu z działaniami Bogdana Borusewicza, Bogdana Lisa, Władysława Frasyniuka? Przewartościowywanie wydarzeń to zajęcie zdecydowanie dla historyków, choć oczywiście biorą w tym udział politycy. Przypomina mi się słynne zdanie Andrzeja Poniedzielskiego: „Jeśli ktoś idzie do polityki… Hmmm… znaczy idzie za potrzebą”. Niech idzie, tylko po co zabiera ze sobą tych, którzy nie muszą na jego modłę w tym uczestniczyć?!
I znowu za chwilę pierwsza gwiazdka rozbłyśnie na niebie! Nieodmiennie czas przedświąteczny mnie wzrusza, mimo tłoku, pośpiechu, zamieszania. To nie jest tylko „magia świąt”, to raczej tęsknota do pamiętanych przez lata niespodzianek prezentowych, kuchni pachnącej wypiekami mojej babci i pysznościami przygotowywanymi przez mamę, tęsknota do pachnącej choinki strojonej robionymi własnoręcznie kolorowymi łańcuchami z błyszczącego papieru. I ten karp w wannie... A potem długi wieczór wigilijny z uroczystą kolacją przy stole pięknie przyozdobionym i nakrytym zawsze białym obrusem. Niepokój trwał tylko do wyciągania prezentów spod choinki. Zawsze robiła to najmłodsza osoba w rodzinie, a potem dość leniwie płynął czas. Świat pachniał piernikiem i pomarańczami, które były rarytasem. Kolędy grane trochę z płyt, trochę podśpiewywane przy stole przy łupaniu „dziadkiem”... orzechów. A potem kilka dni nieśpiesznych, które nigdy mi się nie nudziły. Wspomnienia. Przesuwają się powoli, jak kadry w dopiero co wyświetlanym filmie.
O koniach będzie za chwilę. Wpierw o jabłkach. Obrodziły w moim ogrodzie. A ponieważ drażni mnie, jak marnuje się jedzenie, jak ludzie zapełniają śmietniki nabiałem, wędlinami, bo nakupowali na zapas właściwie nie wiadomo po co, postanowiłam zadziałać z jabłkami. Nie mogę patrzeć, jak gniją pod drzewami. Zastanawiam się, czy jesteśmy już tak zamożni, że nie opłaca nam się zebrać owoców? A może jesteśmy tak leniwi, że nie chce nam się nic zrobić nawet dla siebie? Bo jak słyszę zewsząd „nie opłaca się”. Oczywiście niemal wszystko jest w sklepach, a już dżemy pewno stoją na półkach na wyciągnięcie ręki. Postanowiłam więc, kiedy już zrobiłam mus i obdarowałam sąsiadów, poczęstować owocami mniej znaną mi ludzkość. Wystawiłam więc wiaderko z jabłkami przed furtkę mego domu. Wiaderko było porządne, jabłka też pyszne i dojrzałe. Włożyłam kartę z zachętą: „Proszę się poczęstować. Smacznego!” Uzupełniałam wiaderko dwa razy w ciągu dnia, a pod wieczór... wiaderko zniknęło. Zastanawiam się czy puste, czy z resztką jabłek. Następnego wiaderka nie wystawiłam. I tu chwila refleksji. Wiaderko to tani produkt, więc czy to był żart, że ktoś „zwinął”, czy może jednak potrzeba powiększenia stanu posiadania? A może przekonanie, że jak stoi przed furtką to niczyje?
Banalne wydaje się stwierdzenie, że podróże kształcą. Szczególnie po wakacjach. A jednak postanowiłam powałkować banał. Nasze drogi, włączając autostrady, to ciągle miejsca wysokiego ryzyka. Nawierzchnia niby lepsza, ale wyobraźnia kierowców nadal nie za wielka. Liczba aut wzrosła, ale nie ubywa „ułanów szos”. Litości, kierowcy! Panie i panowie – przypomnijcie sobie przed wyjazdem w trasę, do czego służą lusterka boczne, i nie pchajcie się na chama, gdy jesteście na podporządkowanej. Nie spotkałam mężczyzny-kierowcy, który mówiłby, że słabo jeździ. Każdy jest nieomal Kubicą albo chociaż Hołowczycem. A w praktyce za kierownicą chętnie bierzecie się do pokazywania gestów obraźliwych, za które choćby w Szwajcarii płaci się mandat 200 franków. Tam także przy wjeździe do wielu miast obowiązuje znak, który informuje, że kierowca nie może uszczęśliwiać wszystkich dookoła swoją ulubioną muzyką z ryczącego głośnika przy opuszczonych szybach. Też mandat – nieco niższy, ale skutecznie egzekwowany. Widziałam wystawiany jakiemuś Włochowi w miasteczku Bellinzona. Marzy mi się, by wszystkich przygłuchych kierowców, którzy ryczą głośnikami i motorami (kiedy się zrywają „do lotu” swoją najlepszą maszyną!) zmusić do szanowania uszu innych. Niestety, to zapewne naiwne marzenie, takie samo jak wszelkie starania o uporządkowanie parkowania w moim ulubionym ongiś Wrzeszczu, w obrębie ulic, które dochodzą do tzw. osiedla Garnizon.