Felietony
Od dawna obserwuję – najpierw ze zdziwieniem i niedowierzaniem, potem z rozbawieniem, wreszcie z irytacją – niektórych ludzi startujących w teleturniejach. Nie chodzi mi o te nie wymagające żadnej wiedzy ani umiejętności. W tych wymaga się tylko wskazania jednego z przedstawionych wariantów, typowego działania na chybił trafił. Jeśli są to trzy odpowiedzi, grający ma około 33 procent szans na wybranie poprawnego rozwiązania. W takiej konkurencji może wystartować dosłownie każdy i przy odrobinie fartu nawet wygrać jakąś nagrodę. Co innego, gdy chodzi o turnieje, w ramach których trzeba wykazać się jakąś wiedzą, nierzadko rozległą i imponującą. Wydawałoby się, że w tym przypadku będziemy mieli do czynienia z uczestnikami legitymującymi się ogromną wiedzą z różnych dziedzin, umiejętnością dochodzenie do trafnych wyborów oraz formowania właściwych wniosków. I często tak właśnie jest; możemy wówczas z podziwem i szacunkiem sekundować takim ludziom. Jednak również często patrzymy w ekran telewizora i nie możemy uwierzyć w to, co widzimy i słyszymy. Oto do teleturnieju zgłosił się ktoś, kto nie wie jak, nazywał się pierwszy król Polski. Inny amator łatwych korzyści stwierdził, że Nobel był napastnikiem Ajaxu, a jeszcze inny stanowczo oznajmił, że wariant to człowiek chory umysłowo.
Starsi telewidzowie zapewne pamiętają takie zjawisko kulturowe jak teatr telewizji. Pierwsze spektakle były transmisjami wprost ze sceny konkretnego teatru i z publicznością w tle, a później już widowiskami powstającymi w studiach telewizyjnych realizowanymi nowoczesną techniką przekazu. To był teatr w najlepszym wydaniu, który naprawdę trafiał pod strzechy. Za jego istnieniem i rozwojem przemawiał też argument, że dzieje się tak na skutek życzeń i oczekiwań telewizyjnej publiczności. Poniedziałkowe spektakle teatru telewizji, prezentujące głównie krajową i światową klasykę, były wydarzeniami, miały milionową widownię, a w czwartki, kiedy pojawiały się przedstawienia lżejszego kalibru w cyklu „Kobra”, o tematyce kryminalnej, ulice w kraju naprawdę pustoszały.
J estem na niby czy w rzeczywistości? Zastanawiam się od kilku tygodni nad tym banalnym i oczywistym pozornie pytaniem. Nie dają mi spokoju napięcia polityczne, generowane świadomie, z lubością. Żyję już dostatecznie długo na tym świecie, żeby wiedzieć, że do oczywistych zjawisk przykłada się różne miary. Pamiętam doskonale zdarzenia publiczne i polityczne z ostatnich dziesięcioleci XX wieku i ciągle jestem w wirze spraw współczesnego stulecia. Może niepotrzebnie? Może, ale póki jestem, nie umiem milczeć. Przyglądam się działaniom aktualnego ministerstwa, które ma kulturę i dziedzictwo w nazwie, i zastanawiam się, po co wszczyna się kolejny konflikt. Europejskie Centrum Solidarności jest częścią Gdańska. Jest miejscem ważnym dla miasta, tworzonym mozolnie, ale konsekwentnie. Śp. Prezydent Paweł Adamowicz miał w wykreowaniu tego miejsca jako swoistego genius loci Gdańska niebagatelny wkład. Teraz propozycje centralne, czyli dotacja ministerialna – czytaj: kasa – miałaby trafić do ECS w zamian za stworzenie nowej struktury i ministerialne ingerowanie w program placówki. Ta propozycja nie została przyjęta przez samorządy Gdańska i Województwa Pomorskiego. Wyraźnie znacząca część gdańszczan nie chce się zgodzić na przewartościowywania. Z pewnym zażenowaniem patrzę, jak dzisiejsi władający symbolami dawnej Solidarności wycofują swoje poparcie, bo ponoć im wolno, uważają się za spadkobierców tamtej „S”, mają struktury i wiedzą, co robią. No właśnie, czy wiedzą w zderzeniu z działaniami Bogdana Borusewicza, Bogdana Lisa, Władysława Frasyniuka? Przewartościowywanie wydarzeń to zajęcie zdecydowanie dla historyków, choć oczywiście biorą w tym udział politycy. Przypomina mi się słynne zdanie Andrzeja Poniedzielskiego: „Jeśli ktoś idzie do polityki… Hmmm… znaczy idzie za potrzebą”. Niech idzie, tylko po co zabiera ze sobą tych, którzy nie muszą na jego modłę w tym uczestniczyć?!