Felieton Aliny Kietrys
Zdziwienie trwa
Niepokój dookoła dostarcza nie mało wrażeń i bodźców. Politycznie jesteśmy rozprowadzeni w czas tragicznej wojny w Ukrainie i nieoczekiwanych wydarzeń również na naszym terytorium. Liczba codziennych informacji wydaje się przekraczać granicę człowieczej odporności. Gąszcz neuronów w naszym mózgu szaleje. Jak twierdzą naukowcy, przeciętny Amerykanin wchłania ponad 34 miliony gigabajtów, czyli pochłania grubo ponad 100 tysięcy słów dziennie, czyli to tak, jakby ktoś do niego mówił przez 12 godzin bez przerwy. A jak jest z nami? Nadmiar „dobra” informacyjnego, którego też nam dostarcza codzienność, wydaje się podobny. Łykamy ciągle ten smog informacyjny niczym zdrowotną witaminkę. I słabo walczymy z tym nadmiarem, nie tak jak ze smogiem klimatycznym czy nawet akustycznym. Co prawda niektórzy zakładają ochronne słuchawki na mózg, wyrzucając z domu telewizory, wyłączając telefony, zatapiając się w terapię ciszą, ale to wszystko nie przynosi upragnionego ukojenia. Rzeczywistość skrzeczy i pyta: uciekać czy walczyć, by nie przeładować się okrucieństwem, przemocą, wulgarnością. Także słowną. Ostatnie popisy duetu poselskiego w polskim parlamencie, gdzie epitety „cham” i „ruska onuca” padały niczym komplementy dnia, zrobiły wrażenie nawet na mnie, osobie zaprawionej i doświadczonej w różnych bojach.
Czy to znaczy, że nie ma wokół nas dobra, że gdzieś przepadło albo przycupnęło pod miedzą codzienne zadowolenie lub szczęście? Ależ skąd! Ono jest! I to wcale niemałe. Ciągle na szczęście wrażliwość nas nie opuszcza. Pomagamy, współczujemy, emocjonalnie eksploatujemy siebie, by chociaż na chwilę wyczyścić swój świat i odciąć się od tego, co niszczy. Zbliża się świąteczna paczka dla ubogich, dla seniora, dla imigrantów. Pamiętajmy o tym. A na progu nowego roku, w styczniu znowu Jurek Owsiak podniesie na duchu wątpiących, bo będzie grał z nami do końca świata i o jeden dzień dłużej. Grajmy w to, mamy szansę obronić siebie i zresetować profilaktycznie nasz mózg.
Po apelu czas na zdziwienia. Kiedy kilkadziesiąt (już!) lat temu jeden liberalny premier w kraju nad Wisłą lansował teorię, że kultura powinna się sama utrzymać i wyżywić, był krzyk środowisk artystycznych. Główny sprzeciw demonstrowali artyści scen, bo teatrom groziła zapaść. Po latach pojawił się pomysł kategoryzacji, ale za innej ministry. Jedne zespoły miały dostawać z państwowej bądź samorządowej kasy większą dotację, a drugie – te o niższych kategoriach – niższą. Spadek mentalny po PRL-u był jeszcze wówczas bardzo mocny, szczególnie wśród tych, którzy niczym Siłaczki i Judymowie chcieli nieść kaganek oświatowo-artystyczny pod strzechy. A strzechy różnie, niektóre chętnie i otwarcie brały, co dawali, a inne niekoniecznie – wybrzydzały i twierdziły, że teraz nie mają czasu na różne muzy, bo nowy kapitalistyczny świat otworzył nową szansę „trzepania szmalu”. Pierwszy liberalny minister historyk sztuki i muzealnik zostawił w końcu po staremu. Niepokoje przyszły znacznie później. I święcą trumfy dzisiaj. Jakie? Otóż ceny za bilety do przybytków Melpomeny, lekko mówiąc, oszalały. Wejście na spektakl kosztuje w okolicach 100 złotych, albo i więcej od osoby. Do tej pory w Trójmieście cena maksymalna w Teatrze Muzycznym w Gdyni na codzienne przedstawienie wynosiła maksymalnie w okolicach 150 złotych, teraz poszybowała i to wcale nie w Muzycznym do 300 złotych za jeden bilet. Muzyczny nadal trzyma poprzednie stawki. Myślę, tak jak znakomity, ale niestety nieżyjący już reżyser Jerzy Gruza: kultura musi kosztować, bo za darmo nikt jej nie doceni. Ale bez szaleństw, które właśnie nas dopadły. Oczywiście „matka inflacja” doskonale sekunduje nowym cennikom biletowym. Ale nie rozumiem, dlaczego za jakieś dziwne, tworzące się ad hoc trupy artystyczne, występujące w kolejnym ratuszu kultury, bilet oszacowano na 120 złotych? Firma prywatna, więc „wolnoć Tomku w swoim domku”? A gdzie tzw. przyzwoitość? Jak ktoś wierzy naiwnie w katharsis „sztuki”, niech płaci i się rozrywa. Również dotowane sceny państwowe i samorządowe śrubują teraz ceny biletów. Wieczór teatralny z rodziną staje się luksusem.
Żywy teatr coraz droższy i elitarny?! Na nic zdadzą się programy edukacyjne, które prowadzą wszystkie sceny w naszym regionie, jeśli jak już czegoś dowiemy o teatrze, to i tak nie będziemy mogli sprawdzić, jak to działa. Widownie – jak na razie w województwie pomorskim – nie są za duże, a scen teatralnych niewiele, więc zapewne znajdą się widzowie, którzy kupią droższe bilety. Tylko czy w erze ekspansywnej masowej kultury teatr ma się stać przybytkiem tylko dla wybranych? Nie ukrywam, dziwi mnie taka „polityka kulturalna”. Dobrze, że w Pałacu Opatów w Oliwie bilety na wystawę Wojciecha Fangora ciągle są w przyzwoitej cenie.
Alina Kietrys