Listopadowe co nieco

Alina Kietrys
Alina Kietrys
Dziennikarka, publicystka, nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Gdańskim

Felieton Aliny Kietrys 

Listopadowe co nieco

No i mamy to! Tym razem nie będzie jak w dramacie Wyspiańskiego, gdy Wielki Książę Konstanty pytał: „Listopad to dla Polski niebezpieczna pora?”, a tajny agent Makrot odpowiadał: „Tak, teraz jest listopad – więc baczne mam słuchy. Jest to pora, gdy idą między żywych duchy – i razem się bratają”. Tegoroczny listopad, mimo że to czas pamięci i wspominania, dzięki naszej obywatelskiej postawie 15 października stał się miesiącem całkiem przyjaznym, choć czas oczekiwania na formalne rozwiązania dłużył się niecierpliwym. Mamy więc umowę koalicyjną, za nami pierwsze posiedzenia Sejmu i Senatu, rozpoczęły się nowe rozdania polityczne. Liczę, że parlamentarzyści – zarówno ci nowi, jak i ponownie wybrani – będą respektować cywilizowane standardy. Potrzeba normalności i spokoju obywatelskiego to nie naiwne pragnienie, a konieczność uporządkowania tego wszystkiego, co rozjechało się przez osiem lat. Myślę o sprawiedliwości, uczciwości, odpowiedzialności i kulturze pracy szczególnie niedawnych hegemonów. „Gorzka wygrana” niedawnych rządzących skłoniła ich do narzekań na suwerena. Że się nie sprawdził, że zawiódł, że jest niewdzięczny. Byli notable nie umieją łyknąć pigułki, która zabrała im synekury. Przez osiem lata mieli poczucie siły i dbali skutecznie o własne interesy, które nazywali „dobrem Polski”. Często słyszałam: „oni dają!” Ciekawe, kiedy skończy się to powtarzanie, że rządzący coś „dają”. Skąd, z własnych portfeli?! 

Nie ukrywam, że odetchnęłam po 15 października. Irytowała mnie arogancja i bezczelność, złodziejstwo i ta pycha, która kroczyła przed upadkiem. I te „maniery” niby nowej elity. Wyliczanka grzechów jest długa. I mam nadzieję, że czas analiz i osądów według „zasług” nadejdzie. Teraz jednak trzeba spojrzeć w przyszłość, oczywiście z pewną niepewnością, ale już bez rozpaczliwej goryczy. 

Zagotowało się ostatnio, tym razem nie z powodów politycznych, w teatralnych kręgach za sprawą wywiadu z Moniką Strzępką, feministyczną dyrektorką Teatru Dramatycznego w Warszawie. Reżyserka znana z niezłych spektakli, które w przeszłości realizowała z dramaturgiem i mężem Pawłem Demirskim, postanowiła być nietuzinkową dyrektorką. Zasłynęła w stolicy rzeźbą złotej waginą, którą wprowadziła do foyer teatru, a gabinet dyrektorski nazwała i „waginetem” i stworzyła kolektyw zarządzający teatrem. Byłoby to wszystko śmieszne, gdyby nie fakt, że zarządza nie tylko przestrzenią budynku, ale też ludźmi. Feministka przemocowa – tak określono działania dyrektorki. I tak przy okazji – ciekawe, kiedy nasz Teatr Wybrzeże uzna, że posiadanie na etacie reżysera, nawet zdolnego, którego zachowania w pracy w naszym teatrze (i nie tylko!) również określane były jako przemocowe, nie przynosi splendoru dyrekcji teatru, ani zespołowi. Nałożenie po wewnętrznych ustaleniach komisji w Wybrzeżu „kary porządkowej nagany” – cokolwiek by to oznaczało – nie załatwia sprawy wizerunkowej teatru. Instytucja kultury to dewiza, a nie tylko zwyczajowe określenie teatru. 

I kiedy tak analizuję to, co ważne zawsze moja lokalna gdańskość mnie uwodzi. Moje miasto bryluje w Europie, ciągle sięga po nowe laury i gesty uznania, rozsiewa na zewnątrz zachwyty. To mnie cieszy oczywiście, choć jako mieszkanka z długim stażem nie zauważam na co dzień wielu tych nadzwyczajnych aktywności, którymi powinnam się zachwycać. Codzienność w dzielnicach Gdańska jest ciągle uciążliwa, ale to oddzielny temat. Teraz cieszmy się, bo Europa wybiera Europejską Stolicę Demokracji i Gdańsk znalazł się na krótkiej liście obok Bratysławy, Izmiru, Wiednia i Lipska. Piękne i godne towarzystwo, efekt tych zmagań poznamy w grudniu. Wybierać będzie tę stolicę demokracji jury obywatelskie.

Gdańsk ma także ambicje smakowe. Ambasadorem „Smaków Gdańska” zostaje Wojciech Modest Amaro, kucharz i bywalec salonowy, który praktykował w wielu kuchniach i miał nawet gwiazdkę Michelin w Atelier Amaro, ale gwiazdka wygasła trzy lata temu. Pan Modest ma farmę w Dębówce. Prowadzi tam z żoną Fundację Nowe Życie Polska i pomaga trudnej młodzieży. A teraz w Gdańsku będzie serwował smaki z książki kucharskiej sprzed 170 lat i, jak wieść niesie, proponuje ozory cielęce, dorsza z rakami i masło serdelowe. Ciekawe, dlaczego w „Smakach Gdańska” nie ma mistrzów lokalnych restauracji. Zdaje się, że to nowa gdańska moda, zresztą nie tylko w świecie smaków. Chwalimy cudze, jakbyśmy swego nie znali.
Alina Kietrys