Felietony
S potkałam ostatnio znajomą bizneswomen. Nie widziałyśmy się co najmniej rok. Jak zwykle z uśmiechem rzuciła mi się na szyję, cmok, cmok i zaczęła: jak się cieszę, że cię widzę, dobrze wyglądasz, pewnie wszystko w porządku. Zadawała pytania i sama na nie odpowiadała. I dalej perorowała: szmat czasu cię nie widziałam, to mamy sobie tyle do powiedzenia, no wiesz u mnie duże zmiany, no wiesz... (tajemniczy uśmiech), ale teraz muszę lecieć. Zadzwonię! Tak samo było rok temu i tak samo jest za każdym razem, od czasu kiedy przestałyśmy razem pracować. Oczywiście nie dzwoni. To bez mała klasyczny przypadek „bycia towarzyskim” na niby. Pół biedy, gdy rzecz dotyczy kontaktów prywatnych. Gorzej, gdy tę samą metodę zastosuje się w działaniach zawodowych, biznesowych. Obiecujemy – nie dzwonimy, umawiamy się na telefon – nie odbieramy telefonów i nie oddzwaniamy, bo nie chce nam się, albo nie mamy ochoty powiedzieć komuś, że nie teraz, że jeszcze nic nie wiadomo, że nic nie jest pewne. Dostajemy mejle – nie odpisujemy, choć nie są to żadne spamy. To swoista sztuka uników, która rozpowszechniała się w naszym świecie interesów: mniejszych i większych. Tyle, że przy tych większych to my zabiegamy, a przy mniejszych o nas zabiegają. Irytujące i cywilizacyjnie nieznośne, ale kto by tym się przejmował. Dopiero jak obcy, na przykład kontrahent, zwróci nam uwagę, że jednak czeka na naszą reakcję, na odzew – coś w nas może drgnie. Pozory savior vivre'u oczywiście potrafimy zachowywać, ale są to tylko pozory. Po co o tym wspominam? Bo znowu bezskutecznie dobijałam się na rzekomo wcześniej umówiony telefon, wysyłałam esemesy przypominające o terminach. I co? Nic. Głucha cisza. Dopadła mnie sztuka uników.
Zaczęło się lato! Stwierdzenie banalne – fakt. Ale kiedy ciepło, słonecznie i urlopowo chciałoby się, żeby wszystko układało się jak najlepiej, albo wręcz znakomicie. A tu los lubi płatać figle, o czym wiedzą nieomal wszyscy. Wszak z czego najbardziej śmieje się Pan Bóg? Oczywiście z naszych mozolnie układanych planów! No więc moje plany legły w gruzach, gdy okazało się, że muszę uzależnić się na długie tygodnie od funkcjonowania naszych ukochanych placówek służby zdrowia. Zaczęło się od oddziału ratunkowego w szpitalu na gdańskiej Zaspie. Dowiozłam pacjenta osobiście, by nie fatygować transportu medycznego. Wizyta u lekarza, badania, wyniki, konsultacje i decyzja z wypisem – łącznie siedem godzin na korytarzu w ciasnocie i duchocie. Pielęgniarz z włosami postawionymi na żel ochrzaniał starszą panią, która się upomniała o siebie. Czekała już trzecią godzinę na korytarzu. Ostry chłoptyś – pomyślałam – tylko dlaczego jest ratownikiem. Za chorą nikt się nie ujął. Ja też nie – przyznaję ze wstydem, bo lekko zbaraniałam. Po kilku dniach spotkałam tego samego młodzieńca w czerwonym ratowniczym uniformie na korytarzu izby przyjęć Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. Też był widoczny i głośny. Jeszcze ze dwa spotkania i zacznie mi się przystojniaczek śnić po nocach. Na tzw. przechowalni, czyli w salach obserwacyjnych naszych dwóch szpitali, ludzie chorzy czekają. Czasami po kilka dni (szpital na Zaspie!). Nie ma miejsc, więc tkwią tam za zielonymi zasłonkami z fizeliny bez cienia nadziei i poszanowania Praw pacjenta. Cywilizacja XXI wieku. Na Gdańskim Uniwersytecie Medycznym sytuacja podobna. Sala obserwacyjna oddziału ratunkowego wygląda jak zajezdnia tramwajowa, łóżka stoją w szeregach.
Jak powiedział pewien Amerykanin „telewizja to guma do żucia dla oczu”. Co oznacza, że nie jest krynicą mądrości, a na dodatek uzależnia i potrafi zacierać granice tzw. realu i fantazji. Do tego stopnia, że często jej regularny oglądacz uważa za rzeczywistość to, co widzi na ekranie, a nie to, co ma za oknem. Napisano o tym wiele książek i nakręcono niejeden film. Bo to siła ogromna, ale jako taka bywa też wykorzystywana do ogłupiania ludzi, do pozyskiwania ich dla celów zgodnych z interesem nadawcy. I nie jest to cecha charakterystyczna dla tych z lewa czy dla tych z prawa, dla tych co rządzą, czy dla tych, co są w opozycji. Ale telewizja jest także dostarczycielem pozytywnych emocji.