POWRÓT/WSTECZ
W Teatrze Wybrzeże warto obejrzeć

foto „Bunbury” fot. Natalia Kabanow 

 


W Teatrze Wybrzeże warto obejrzeć

Spektakl „Resztki”, firmowany nazwiskiem Jarosława Murawskiego, jest adaptacją wątków zaczerpniętych z „Stramera” Michała Łozińskiego i dwóch epizodów z „Wyjechali” W.G. Sebalda, wybitnego niemieckiego prozaika. 
O literackich zapożyczeniach do sztuki „Resztki” widzowie przeczytają w programie do spektaklu. Przedstawienie reżyserowała Ewelina Marciniak, jedna z tych twórczyń teatru, o której mówi się w Europie. Przedstawienie opowiada o zatrzymywaniu czasu i osób w pamięci, a także o fotografii i zapisywaniu (opisywaniu) wędrówek, które odbywają się z przymusu. Oba teksty literackie, które stanowią kanwę sztuki „Resztki”, nawiązują do tułaczki i zagłady Żydów. Murawski idzie tropem ludzi skazanych na wygnanie, wymazanie, unicestwienie, ale o których nie wolno zapomnieć. Fotografie są częścią uświadamiania, że Oni też tu byli, zapisywaniem w pamięci Ich losów i utrwalaniem śladów obecności. Marciniak tworzy tym spektaklem swoistą przypowieść o „pogubionych losach”. 
Główną postacią tego spektaklu jest Róża (Dorota Kolak) – w chwili wybuchu wojny siedmioletnia dziewczynka, a w chwilę potem dojrzała kobieta, która wiedzie wszystkich przez ten nieoczywisty, zmieciony świat. Tymi „wszystkimi” są postacie z cienia takie jak Ferber (sugestywny Krzysztof Matuszewski) czy bezradny i jakby z innego świata Rudek (Piotr Biedroń). Róża wiedzie ich ku ocaleniu… w pamięci. Kolak króluje na scenie w czarnym kostiumie, wydobywa słowa wolno, słowa ze świata zaprzeszłego, ważąc ich moc, a po chwili przyspiesza, jakby czas się kończył. Jest przejmująca w tym rządzeniu przeszłością innych. A postacie z dramatu, w kolorowych perukach i jaskrawych kostiumach, snują się jakby w nierzeczywistych przestrzeniach, które współtworzy też przejmująca muzyka na żywo znakomitego Wacława Wimpla, który w spektaklu jest Paulem, nauczycielem i saksofonistą. Bohaterowie tej scenicznej opowieści Eweliny Marciniak szukają resztek życia w różnych miejscach, także w oczach widzów. Szukają resztek ze znanych sobie światów, szukają resztek w ludziach, którzy jeszcze są.
Przejmujący to spektakl i wymagający od widza wpisania się w teatralną grę Marciniak. Polecam. 

Równie godny uwagi, a dodatkowo nagrodzony wielokrotnie z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru, jest spektakl „Nieczułość”. To udramatyzowana proza. Debiutancka powieść „Nieczułość” Martyny Bundy narobiła kilka lat temu sporo zamieszania. Pisano: brawurowa proza w hołdzie kobiecej solidarności, wzruszająca saga o wojnie, rozpaczy, miłości i zdradzie.
Losy Gerty, Trudy i Ildy – trzech sióstr, i ich matki Rozeli wpisane zostały w wielką dziejową zawieruchę, która przetoczyła się przez Dziewiczą Górę, ich wieś na Kaszubach. Dom wybudowany za pieniądze z ubezpieczenia po tragicznej śmierci męża i ojca będzie ostoją tych kobiet. Wojenne pożogi i domowa tresura nauczyły kaszubskie kobiety zamykać się w sobie – obojętność niczym skorupa miała chronić je przed złem. 

Inscenizację powieści „Nieczułość” przygotowała reżyserka Lena Frankiewicz razem z autorką adaptacji i dramaturgii Zuzanną Bojdą. I choć teatralna wersja „Nieczułości” nieco odeszła od literackiego pierwowzoru, to pozostały umiejętnie rozpisane napięcia i emocje. Ciekawie oddane zostały charaktery sióstr: Gerty (Justyna Bartoszewicz), Trudy (Agata Bykowska) i Ildy (Dorota Androsz – zdecydowanie najlepsza). Każda z nich miała swój czas krótkiej radości, a potem następowało upokorzenie. Rozela jako matka stawiała czoła nieszczęściom i broniła rodziny przed złem i upodleniem. Zamknięta i surowa, z nieczułością dziedziczoną, niczym z genetyczną rysą, ale i z nieczułością wszczepioną przez doświadczenia, określaną jako kaszubska nieufność i zamknięcie. W tej roli bardzo dobra i nagrodzona Sylwia Góra.

Spektakl jest opowieścią retrospektywną. Niczym w hamaku, w wielkiej chuście buja się piewczyni – narratorka, zaczepiając widzów własną opowieścią. Marzena Nieczuja-Urbańska zagra w tym spektaklu cztery epizodyczne role – każdą inną. Szczególnie trudna i wymagająca od aktorski odpowiedzialnego spokoju jest rola świnki, którą szlachtują w trakcie świniobicia. Ciało aktorki niczym świńskie mięso będzie poddawane „rzeźnickiemu rytuałowi”.
Największą siłą spektaklu jest dobre aktorstwo. Dla podkreślenia literackiego pierwowzoru pojawiają się w przedstawieniu kaszubskie pieśni, niestety niezrozumiałe dla wielu dzisiejszych widzów, ale warstwa muzyczna – dzieło jazzmana Ola Walickiego – to walor tego przedstawienia. 

„Nieczułość” jako opowieść o losie kobiet porusza. Aktorskie doświadczenie reżyserki, widoczne w sposobie pracy, a także muzyczna wiedza i wrażliwość tworzą rodzaj polifonii scenicznej. Gdy trzeba reżyserka prowadzi niezależnie losy bohaterek, ale również jednoczy je we wspólnocie, która pozwoliła zbudować spójny spektakl.
 
Na scenie Teatru Wybrzeże pojawiła się też znana komedia w nowym tłumaczeniu. „Bunbury. Komedia dla ludzi bez poczucia humoru” Oskara Wilde’a jest nową wersją „Brata marnotrawnego”. Tym razem prowokacyjny tytuł, podobnie jak i cała inscenizacja, to dzieło Kuby Kowalskiego – reżysera, który już po raz trzeci pracuje z zespołem wybrzeżowego teatru. Inscenizację przygotowano na sopockiej scenie. Sztukę de facto z epoki wiktoriańskiej, z której Wilde drwi na całego, przeniesiono w czasy współczesne. 
Opowieść to dowcipna i przewrotna, a autor i reżyser prowokują odbiorcę do zadania kilku pytań: jak kreujemy siebie, czy przywiązujemy wagę do wyznaczonych nam ról społecznych, czy każdy może być tym, kim by chciał? Kowalski przyznaje za Wilde’em, że „Bunbury” jest tekstem wolnym od logiki i sensu, błahym, pozbawionym głębi, ale z zabawnymi absurdalnymi sytuacjami i bez taniego moralizowania. Reżyser oczywiście uwspółcześnia intrygę Wilde’a. Zaczyna od nowego tłumaczenia, które zrobił na jego prośbę i dyrekcji teatru Maciej Stroiński. Tekst brzmi naprawdę rześko i dobrze. „Banburzyć znaczy tyle, co kreować siebie i rzeczywistość wokół, a także swobodnie na nielegalu romansować, z kim się chce i po prostu żyć po swojemu” – powiedział Kuba Kowalski. I takie zrobił przedstawienie, podążając też metroseksualnym tropem Wilde’a, a więc grą płci i burzeniem wyobrażeń na temat męskości czy kobiecości bohaterów. Bardzo jednoznaczna scenografia to pomysł Kamili Dzikowskiej. Na scenie króluje wielki, niemożliwy do zdobycia szczyt o kształcie ogromnego fioletowo-niebiesko-różowego fallusa. Będą się nań wdrapywać postacie komedii. Ruch i potrzeba stałego przemieszczania się są przejawem swoistego ADHD bohaterów, stąd bieganie między ogromnym fallusem a podestami rozstawionymi po przeciwnej stronie sceny. Nad choreograficzną sprawnością aktorów czuwał Oskar Malinowski. 

A fabuła – oczywista. Dwaj bogaci młodzieńcy, jeden bardziej męski, choć młodzieńczo zagubiony, to John Worthing (stonowany Robert Ciszewski). Drugi, bardziej delikatny i przerysowany, w ostrym damskim makijażu, to Algernon Moncrieff (Marcin Miodek). Obaj prowadzą swoją grę z losem, tworząc postać wyimaginowanego Ernesta, który będzie przydatny w trakcie umizgów do córki Lady Augusty – Gwendaleny (nijaka, choć się starała błyszczeć wdziękiem Magdalena Gorzelańczyk) i do Cecylii (trochę zagubionej Agaty Woźnickiej). Rolę Lady Augusty z wdziękiem, w niebieskiej krynolinie i cudownym kapeluszu z woalką, zabawnie spełnia Robert Ninkiewicz, aktor z dużym dorobkiem, niezapomniany Broniewski w jednym z najlepszych spektakli tego teatru za dyrekcji Adama Orzechowskiego. 
Ninkiewicz umie z dystansem bawić publiczność. Zamiana płci w „Bunbury” pojawia się jeszcze raz. Romans wiejskiej nauczycielki i księdza (chyba niekatolickiego, sądząc po szatach) wychodzi na jaw, więc nagle nauczycielka (Anna Kociarz) staje się księdzem. A Marek Trynda – wcześniej duchowny, drepcze w szpilkach. A tak serio – ironia reżyserska Kuby Kowalskiego podziałała na aktorów rozbrajająco. Pofolgowali sobie, dając upust nazbyt tandetnej zabawie, choć przyznaję, że wykazali się ogromną sprawnością fizyczną. 

 „Sceny z egzekucji” to dramat Howarda Barkera, który porusza ważne tematy: jaki wpływ na zmianę społecznej świadomości ma sztuka, czy artysta kształtuje rzeczywistość, na ile mocodawcy zmieniają twórców. W dniu premiery spektaklu trwała już wojna na Ukrainie, więc „Sceny z egzekucji” nabrały swoistego wymiaru, czemu artyści dali wyraz na zakończenie spektaklu, trzymając w ręku żółte tulipany z niebieskimi wstążkami na scenie podświetlonej w barwach narodowych Ukrainy.

Adam Orzechowski poza tekstem Howarda Barkera wykorzystał w przedstawieniu fragmenty tragedii Simone Weil „Wenecja ocalona”, wpisane w spektakl przez dramaturga Teatru Wybrzeże Radosława Paczochę. Morska bitwa pod Lepanto w 1571 roku była jedną z najkrwawszych w tamtym czasie. Starcie wojsk chrześcijańskich z Imperium Osmańskim zapewniło siłom chrześcijańskim zwycięstwo, którego niestety nie wykorzystali. Rządzący Wenecją postanowili jednak z tego wydarzenia zbudować własną opowieść polityczną, która powinna przynieść chwałę aktualnie rządzącym, szczególnie admirałowi Sufficciemu (Cezary Rybiński), bratu bogatego i bezwzględnego weneckiego doży Urgentina (świetna rola Grzegorza Gzyla). To on zamawia dzieło o morskiej masakrze u zdolnej, ale zbuntowanej malarki Galactii, która wiedzie dość niezależne i bogate (erotycznie) życie. Spektakl rozpoczyna się w ciemności, w której głos kobiecy domaga się światła. To krzyczy Galactia – Agata Bykowska. Będzie ona namiętna i okrutna, zarówno wobec Prado – weterana bitwy (Paweł Pogorzałek), który jest jej modelem – poniewieranym i dręczonym. Źle traktuje też kochanka – malarza Carpeta. W tej roli Janek Napieralski dumnie prezentujący męskie wdzięki. Reżyser Adam Orzechowski uznał, że ciała aktorów w tej części spektaklu pełnią szczególną rolę. Z erotycznych uniesień, seksualnych uzależnień i swoistej tortury (scena powieszenia aktora za nogę na kilkanaście minut) buduje pierwszą część przedstawienia, niestety rozwlekłą i dość nudną. I nie dodają dramaturgii także sceny z Riverą (Magdalena Boć) – nagą kochanką doży, która siedzi w głębi sceny obok swego pana i władcy. W późniejszych sekwencjach odziana już Rivera stanie się krytyczką sztuki i to będzie znaczące. Bo gdański spektakl „Sceny z egzekucji” rozpoczyna się jako naprawdę interesujące przedstawienie od wejścia na scenę kardynała Ostensible – wyrazistego i ironicznego, władczego i bezwzględnego. To bardzo dobra rola Jarosława Tyrańskiego, który jasno określa kardynalskie potrzeby, preferencje i wymagania. Razem z weneckim dożą Urgentinem wyznaczają miejsce, które powinna zajmować artystka w bogatej Wenecji. To oni uwikłają Carpeta, kochanka malarki, w zemstę nie tylko artystyczną. Doża wtrąci Galactię do więzienia. Grzegorz Gzyla jest w roli doży perfekcyjnie przebiegły, daje upust złości, opanowuje władczy krzyk, a każde słowo, którym kontruje artystyczne mrzonki z rzeczywistością, wypowiada twardo i jednoznacznie. On wie, jak tworzyć i rozpowszechniać mity potrzebne władzy. I dlatego warto obejrzeć to przedstawienie w gdańskim Teatrze Wybrzeże – szczególnie, że scenografia Magdaleny Gajewskiej jest pomysłowa i bardzo wenecka w klimacie. A lustra, w których odbijają się światła i świat bohaterów, tworzą naprawdę dobre tło.

Sposób na Ibsena znalazła Olga Grzelak, młoda reżyserka, która w marcu na scenie Starej Apteki w Gdańsku przygotowała premierę „Upiorów”. Jest to jej spektakl dyplomowy. Do współpracy namówiła Annę Oramus, scenografkę, która na niewielkiej scenie zawiesiła efektowną białą, rzeźbiarską formę przestrzenną o kształtach tajemniczego drzewa albo rośliny. W centralnym punkcie ustawiła duże akwarium wypełnione wodą z dziwnymi, poruszającymi się stworkami. Bardzo efektowna wizualizacja Natana Berkowicza to stułbie, którymi ma się zajmować fundacja Heleny Alving, tworzącej to przedsięwzięcie ku chwale swego nieżyjącego męża. A dziwny to akt upamiętnienia, bowiem mąż Heleny był pijakiem i zdradzał ją przy lada okazji. Jednak nie mówiło się o tym ze względu syna – Osvalda, którego matka wysłała do Paryża, by tam stał się artystą.

Spektakl rozpoczyna kilkunastominutowy popis ćwiczeń na karimacie w wykonaniu Reginy Engstrand (Agata Wożnicka), która w domu Heleny jest osobą do towarzystwa. Osvald (Grzegorz Otrębski) przyjeżdża do domu na otwarcie działań fundacji i zakochuje się w Reginie. Dobry w spektaklu jest pomysł pokazania narastającego uczucia Reginy i Osvalda w sugestywnym tańcu, choć sam Osvald jest mało przekonywujący. Za chwilę obudzą się rodzinne upiory i będzie ich naprawdę niemało. 
Mało obsadowa sztuka wymaga aktorskich dyspozycji. Helena w interpretacji Małgorzaty Brajner jest pozornie spokojna, bo doświadczona życiowo. Wie, jakie upiory ma już za sobą. Agata Woźnicka jako Regina interpretuje rolę z wyczuciem, podobnie jak Jacek Lubiak – stolarz Engstrand, ojciec Reginy. Również Maciej Konopiński w roli księdza Mandersa umiejętnie psychologicznie uzasadnia zachowania swojego bohatera. Takie „Upiory” mogą przekonać młodego widza do Ibsena, jest bowiem w tym spektaklu współczesność i nasze upiory, trafnie zdiagnozowane przez Olgę Grzelak. 

Alina Kietrys

 

„Nieczułość” fot. Natalia Kabanow

 

„Sceny z egzekucji” fot. Dominik Werner

 

„Sceny z egzekucji” fot. Dominik Werner

"Resztki" foto Natalia Kabanow 

 

 

 

POWRÓT/WSTECZ