POWRÓT/WSTECZ
Teatralne niespodzianki „Wyzwolenie” Wyspiańskiego czy Klaty?

Fot. Roman Jocher

 

Teatralne niespodzianki
„Wyzwolenie” Wyspiańskiego czy Klaty?

Premiera „Wyzwolenia” Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Jana Klaty w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku była wydarzeniem oczekiwanym nie tylko z powodu nazwiska reżysera. Po trzyletnim remoncie wróciła do widzów duża scena teatru, świetnie wyposażona technicznie, z nową z widownią, niestety niezbyt okazałą, bo zaledwie jest na niej 341 miejsc. Natomiast foyer teatru robi wrażenie, bo widać, że to inwestycja „na bogato” – w czerwieni i złocie.

Jan Klata umie robić artystyczne zamieszanie. Zaczął w Gdańsku głośnym „H” w Stoczni Gdańskiej w 2004 roku, a potem kilkakrotnie zaznaczył swoją obecność. Ostatnio „Balkonem” Geneta, udanymi „Trojankami” Eurypidesa i nieoczekiwanie farsą „Czego nie widać” Frayna. O premierze „Wyzwolenia” mówiło się i mówi. Na pewno spektakl robi wrażenie w warstwie dźwiękowej i wizualnej. Techniczne możliwości sceny pomogły sugestywnym animacjom video Natana Berkowicza, które doświetlają i uzupełniają interpretację Klaty. Inscenizacja jest ciekawa w warstwie plastycznej za sprawą scenografii i światła Mirka Kaczmarka, stałego scenografa Klaty oraz ruchu scenicznego Maćko Prusaka, który potrafi pobudzić i zaniepokoić wrażliwość widza. 

Na otwartej scenie pojawiają się upiorne, niemal nagie postacie – fantomy. Dwadzieścia białych w dziwnych pozach ciał naznaczonych czerwoną farbą na dłoniach i stopach, genitaliach, sutkach i pod pachami. Ci dziwni biali pomazańcy są jak skazani na Piekło w Sądzie Ostatecznym Memlinga (fragment obrazu pojawia się w prezentacji wideo). I Wyspiańskiego Konrad też wywodzi się z tej białej gromady i nie wie, „czy z raju idzie, czy z piekła”. Klata zmultiplikował Konrada i uczynił go bohaterem romantycznym męsko-damskim w pięciu osobach. Pojawiają się więc wyrazisty Piotr Biedroń – dobrze czujący się w romantycznej konwencji, Cezary Rybiński – rozpoznawalny (ten głos), powściągliwy i profetyczny oraz najmniej przejmujący Michał Jaros, a także wiotka i sugestywna Dorota Androsz i wyniosła, nieco zagubiona Magdalena Gorzelańczyk. Ta wielość nie do końca jasno określa, kim naprawdę jest ten pięcioosobowy Konrad w spektaklu Klaty. Czy sumieniem i prawdą, czy na pewno wyzwoleniem?

„Wyzwolenie” Wyspiańskiego – co często się podkreśla – jest hermetyczne w warstwie dramaturgicznej. I Klata nie pomaga widzom w rozwikłaniu zagadek formalnych. Białe postacio-upiory w jego spektaklu, prężąc się i wijąc (ruch sceniczny oparty o formy tańca współczesnego), wiodą przez dwie godziny opowieść o Polsce. Zunifikowana kreacja zbiorowa zespołu aktorskiego Teatru Wybrzeże, niemal bezbłędna warsztatowo, jest siłą tego przedstawienia. Spektakl Klata rozpoczyna długim, spowolnionym i niestety niezbyt porywającym aktorsko monologiem Reżysera (biały Marcin Miodek wykonuje gesty i ruchy jak osoba dotknięta chorobą). W tyle sceny Muza (Katarzyna Dałek ciekawa dopiero w finale), która siedzi na podeście nieruchomo z szeroko rozłożonymi nogami. Twarz Muzy wyeksponowana na wideo jest zamazana. Ona musi nieruchoma wytrzymać potok słów wypowiadanych przez białe upiory – o tęsknocie, niechęciach, uprzedzeniach i utrwalanych polskich mitach. 

Klata skrócił tekst Wyspiańskiego, ale i tak brzmi on tak, jakby pisany był wczoraj, a nie sto dwadzieścia lat temu. Pojawiają się w nim publicystyczne hasła i wezwania. Tę doraźność tekstu Klata oczywiście wykorzystuje. I zakłada słusznie, że skojarzy się widzom z sytuacją tu i teraz. Najmocniejsza jest scena z ruchomym murem uzbrojonym odłamkami szkła (mur berliński, a może ten na granicy Polski z Białorusią?), który przesuwany tworzy otwory. W nich pojawiają się te białe ludzkie upiory. Krzyczą one o Polsce, walczą o Polskę, ironizują, oskarżają i odsłaniają nikczemność. 
Inscenizacyjnie Klata osacza widza, ale nie ułatwia śledzenia wszystkich tropów. Finał jest groźny i przygnębiający. Wpada na scenę płonący Konrad, na którego dwie gaśnice kieruje obsługa sceny. Gaszą ogień. Konrad upada, a Muza wygłasza końcowe kredo. Z głośników słychać śpiew – chór po rosyjsku wykonuje polonez Michała Ogińskiego „Pożegnanie ojczyzny”. A potem to, co w dramacie Wyspiańskiego – teatr w teatrze, bo Polskę Klaty-Wyspiańskiego rozgrywa się w teatrze. Ale czy na pewno? Ten spektakl będzie miał zwolenników, bo Klatę należy kochać, ale też nie brakuje widzów pełnych rezerwy, o czym mogłam przekonać się w rozmowach kuluarowych.

W Gdyni „Kopenhaga”
Krzysztof Babicki, reżyser i dyrektor Teatru Miejskiego w Gdyni lubi wracać do tytułów, z którymi już kiedyś zmierzył się scenicznie. Te powroty zazwyczaj były „po coś”. Czytane i reżyserowane na nowo nabierały innych kontekstów. Tym razem Babicki „zaeksperymentował”. Wrócił do tekstu brytyjskiego dramaturga Michaela Frayna „Kopenhaga” po dwudziestu jeden latach w tej samej obsadzie.

 Polską prapremierę „Kopenhagi” Babickie wyreżyserował w 2002 roku w Teatrze Wybrzeże. Wtedy otwarto archiwum i opublikowano dziesięć nieznanych listów dwóch wybitnych fizyków-noblistów: Duńczyka Nielsa Bohra i Niemca Wernera Heisenberga. Wśród tych listów był jeden, nigdy nie wysłany przez Bohra. Miał w nim wyjaśniać powód wizyty niemieckiego fizyka we wrześniu 1941 roku w Kopenhadze. Dania była pod hitlerowską okupacją. Do swego mistrza i promotora Nielsa Bohra, badacza struktury atomu, przyjechał Werner Heisenberg, współtwórca mechaniki kwantowej, wykładowca na znaczących uniwersytetach, który w czasach nazistowskich uczestniczył w hitlerowskim programie budowy bomby atomowej. Czy Heisenberg zaproponował Bohrowi współpracę nad niemieckimi badaniami jądrowymi? – to pytanie nurtowało badaczy. Stało się też jednym z ważniejszych pytań w sztuce Fraya „Kopenhaga”. Jest ona gęsta od znaczeń, w których ważne rozważania o odpowiedzialności etycznej uczonych przeplatają się z krytyką nazizmu i próbą choć częściowego rozwikłania niewyjaśnionej do dzisiaj tajemnicy dotyczącej spotkania wybitnych fizyków.

Do „Kopenhagi” w Gdyni reżyser Babicki zaprosił dwóch tych aktorów, którzy grali ten spektakl przed ponad dwudziestu laty. Jerzy Kiszkis (Niels Bohr) ma dzisiaj 85 lat i na scenie Teatru Miejskiego w Gdyni gra gościnnie, a Dariusz Szymaniak (Werner Heisenberg) jest aktorem gdyńskiej sceny. Żonę Bohra – Margarethe w tej „Kopenhadze” zagrała Beata Buczek-Żarnecka. I jest to spektakl, w którym trudno znaleźć zbędny oddech. Gdzie są granice lojalności Heisenberga wobec nazistowskiego systemu, czy Bohr zrozumie postępowanie swego faworyzowanego ongiś ucznia, czy żona Bohra choć na chwilę potrafi opanować nieukrywaną niechęć wobec nazistowskiego gościa, czy znakomici fizycy rozstaną się jak wrogowie? Pytań w tej sztuce wiele, każde ważne. Ogląda się ten spektakl bardzo dobrze, dzięki świetnej obsadzie i wyważonej ingerencji reżyserskiej w tekst sztuki. Publiczność ma aktorów na wyciągnięcie ręki, bo spektakl przygotowano w kameralnej formule we foyer teatru. Skromna, ale w pełni wystarczająca scenografia Marka Brauna jest miejscem głównej rozmowy, w której Bohr będzie zadawał najważniejsze pytania Heisenbergowi. Ważną uczestniczką tego spotkania staje się żona Bohra – magnetyczna Beata Buczek-Żarnecka, urodziwa, świetnie ubrana (dobre, stylowe kostiumy przygotowała Jolanta Łagowska-Braun), a równocześnie zimna i nieprzyjazna wobec niemieckiego gościa, natomiast czuła i troskliwa wobec męża, który czasami wydaje się zakłopotany „bezkompromisowością” swego dawnego ucznia. 

Babicki jest rozważny i powściągliwy w tej realizacji, zadbał o tempo spektaklu, zrezygnował z celebry sytuacyjnej. Wartka rozmowa obu dojrzałych i świadomych bohaterów sztuki dotyczy odpowiedzialności nauki za groźne badania. W jakich okolicznościach i komu należy ulegać świadcząc „usługi” wynikające z wiedzy geniuszy? Zarówno Bohr – Jerzy Kiszkis, jak i Heisenberg – Dariusz Szymaniak wiodą ten dialog znakomicie, wplatając niby od niechcenia wątki osobiste postaci. Jerzy Kiszkis rolą Bohra wraca na scenę po wielu latach. Wielka klasa aktora, niezwykła umiejętność skupiania na sobie uwagi, spokojne gesty, choć kiedy trzeba również kontrolowana nerwowość, hipnotyzują. Kiszkis ma w tej roli nieśmiałą delikatność i pewną ostrożność, żeby nie zagarniać przestrzeni i zostawiać również miejsce partnerom na scenie. Dariusz Szymaniak jako Heisenberg to świadomy, dojrzały partner bardzo trudnych rozmów. Jest w nim siła i spokój postaci, wykorzystuje z mocą aktorski warsztat. Brawo. Zmaganiom bohaterów prezentowanych w sztuce Frayna towarzyszy dyskretna muzyka Marka Kuczyńskiego delikatnie podprowadzająca rodzące się napięcie między Bohrem i Heisenbergiem. Ten spektakl w Teatrze Miejskim im. Witolda Gombrowicza w Gdyni to dobra robota teatralna i warto to przedstawienie obejrzeć. 
Alina Kietrys


Fot. Rafał Skwarek

Fot. Rafał Skwarek

Fot. Rafał Skwarek

 

POWRÓT/WSTECZ