POWRÓT/WSTECZ
Teatralne atrakcje w Trójmieście

Teatralne atrakcje w Trójmieście
Czy kryzys wieku średniego jest w „Punkcie Zero”, czy też dotyka wszystkich? 

Radosław Paczocha od siedmiu lat związany jest z Teatrem Wybrzeże, wpierw jako dramaturg, a od dwóch lat jest zastępcą dyrektora i kierownikiem literackim, więc na pewno przez jego ręce i głowę przechodzą wszystkie teksty, które trafiają na deski naszej sceny. Jest on również autorem sztuk, adaptacji, łącznie ma na swym koncie ponad pięćdziesiąt realizacji w teatrach w Polsce i za granicą. Zdobywał wielokrotnie nagrody w różnych konkursach, w tym w konkursie Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Tym razem jego „Punkt zero” jest męskim tematem. Kryzys wieku średniego nie oszczędza nie tylko bohaterów scenicznych. Paczocha przygląda się swojemu głównemu pupilowi w tej sztuce. Jest nim Marcin, pięćdziesięciolatek, w miarę jeszcze atrakcyjny, a na pewno „dobrze utrzymany”. W tej roli Mirosław Baka, który początkowo jest w tej nieco szalonej rodzinie zrównoważonym mężem i spokojnym ojcem. Dręczą go jednak wątpliwości, a szczególnie odczuwa brak życiowej satysfakcji. Jego żona Monika (Sylwia Góra, zbyt histeryczna jak na mój gust) to pani w pretensjach i sukcesach zawodowych, stereotypowa business woman, dla której kariera – do końca nawet nie wiadomo, czy prawdziwa – jest najważniejsza, a dom, dzieci, mąż po prostu są. I najlepiej, żeby jej nie przeszkadzali. Marcin przygotowuje więc jedzenie, Marcin dba o dom, Marcin próbuje rozmawiać z młodymi na trudne tematy. Córkę Marysię gra ciekawie i nieszablonowo Katarzyna Borkowska, debiutująca w Teatrze Wybrzeże. Jest autentyczna i przekonywająca w ekspresji i emocjach. Jej sceniczny brat Mateusz, w tej roli Paweł Pogorzałek, w dość standardowy sposób prezentując bunt pokolenia, jest przewidywalny i teatralnie nieszczery, nawet w ostatecznej, najważniejszej rozmowie z ojcem. Ciekawą natomiast osobą w sztuce Paczochy jest dawna miłość Marcina – Bogna. Paczocha pokazał ją w dwóch wcieleniach: młodej, pięknej, atrakcyjniej dziewczyny (śmiała rola Agaty Woźnickiej) i później  cierpiącej na chorobę nowotworową, nieszczęśliwej kobiety, którą gra Joanna Kreft-Baka. Dojrzała, chora Bogna, oszczędna w reakcjach i gestach, jest przejmująca. Swoistym „kontrolerem” życia Marcina staje się w tej sztuce Zbyszek, jego zmarły przyjaciel. Michał Jaros w tej roli jest także muzykiem-saksofonistą, który steruje emocjami Marcina również przy pomocy dźwięków. Nie wydaje mi się ten pomysł reżysera Adama Orzechowskiego nadzwyczajnie trafiony, bowiem nieco drażni filmowo-ilustracyjny charakter tego „podgrywania” napięciem. Muzyka Marcina Nenko (wraz z zespołem) pomyślana jest jako swoiste dopowiadanie nastrojów towarzyszących głównemu bohaterowi. Myślę, że jak się Państwo wybierzecie na to przedstawienie na scenie Malarnia w Teatrze Wybrzeże, to sami sprawdzicie, czy kryzys wieku średniego da się okiełznać. A Mirosław Baka na pewno nie zawiedzie oczekiwań, bo nawet kiedy trudno się gra, bo tekstem rządzą mielizny, to Baka potrafi zagarnąć scenę. Więc zachęcam, teatr jest dobrą przestrzenią do myślenia.

„Czarodziejska góra” w Gdyni a la musical?
Wokół gdyńskiego Teatru Miejskiego im. Gombrowicza zawrzało ostatnio bardziej za sprawą zakwalifikowanej do półfinału Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej – sztuki Mai Staśko, dziennikarki, scenarzystki, walczącej feministki, niż z powodu wystawionej tam ostatnio „Czarodziejskiej góry” według prozy Tomasza Manna. Skandal wywołał nie tekst Staśko, który jeszcze nie jest znany, lecz tytuł sztuki zakwalifikowanej do drugiego etapu konkursu. Autorka posłużyła się w tytule prowokacyjną, barokową frazą, co niezmiernie zdenerwowało przedstawiciela partii Konfederacji Korony Polskiej, który uznał, że doszło do obrazy uczuć religijnych. I złożył on protest, domagając się wycofania tekstu z półfinałowej kwalifikacji i przeprosin ze strony Teatru Miejskiego. Za co teatr ma przepraszać – nie wiem. To nie teatr kwalifikuje sztuki do drugiego etapu konkursu, lecz komisja artystyczna złożona z teatrologów i krytyków teatralnych. Komisja wybrała czterdzieści sztuk, z których do ścisłego finału dojdzie pięć po kolejnych komisyjnych ocenach innej grupy ekspertów i z tej piątki wyłoniony zostanie zwycięzca bądź zwyciężczyni.
Skandal, szczególnie w ostatnich czasach, bawi i porusza publiczność, ale ja Państwa namawiam przede wszystkim na spektakl. „Czarodziejska góra” to proza Tomasza Manna, która należy do światowego kanonu tych dwudziestu najważniejszych pozycji literackich. Proza ta stale inspiruje. Ostatnio najgłośniejszym odwołaniem do powieści Manna jest „Empuzjon” Olgi Tokarczuk. Nie jest łatwo zrobić adaptację powieści tak gęstej znaczeniowo i różnorodnej jak „Czarodziejska góra”. Prawa teatru wymagają klarownej opowieści, tak żeby nawet widz, który nie zna powieści, nie gubił się w wielorakości wątków. Reżyser Jacek Bała, stale współpracujący z gdyńskim teatrem, lubi trudne adaptacje. Tym razem chciał „Czarodziejską górę” wpisać w konwencje bez mała musicalową. W wielu scenach to ciekawe przedstawienie, ale nie uniknął Bała znaczących pomyłek inscenizacyjnych. Nadzwyczajna próba uwspółcześnienia znakomitej prozy Manna nie wyszła spektaklowi na dobre. Zdecydowanie zbyteczne jest przywołanie bardzo różnych postaci w czasie karnawałowego balu w sanatorium. Jest więc i Jezus, i Budda, Hitler i Putin, Biden i Zełenski. Proza Manna niesie w sobie wiele złowieszczych treści, zbędne więc wydają się te współczesne inkrustacje.
Podział na dwa światy, do których trafia Hans Castrop, główny bohater powieści i spektaklu, który odwiedza w sanatorium w Davos kuzyna Joachima, zaczyna się interesująco. Wszystko na początku wydaje się łatwe na ten krótki pobytu w górskim sanatorium. Choroba Hansa krzyżuje plany. Czeka go siedem lat niepewności i zaskakujących wydarzeń. Hansa gra w gdyńskim spektaklu Maciej Wizner. Niestety, wydaje się, że przerósł aktora ciężar prozy Manna. Przynajmniej tak było na premierze. Zagubienie nie wynikało tylko z trudnej sytuacji życiowej bohatera, ono było w głowie aktora. Stąd asymilacja Hansa z pacjentami tego dziwnego sanatorium przebiegała w zwolnionym tempie. Znacznie lepiej zagrał Joachima Krzysztof Berendt. Ciekawa jest jego początkowa opiekuńczość wobec Hansa i późniejsza metamorfoza. Berendt dobrze się czuje w klimacie Mannowskiej prozy. Zbiorowość, czyli kuracjusze, są bardzo ważni w tym spektaklu. Rytm dnia i rytm ich życia wyznaczają sanatoryjne rytuały i zabiegi. Nad wszystkim i wszystkimi czuwa  w tym spektaklu  doktor Krokowski, któremu reżyser przypisał cechy dwóch lekarzy z powieści Manna. Krokowski w interpretacji Mariusza Żarneckiego niestety nie jest wystarczająco przekonywający, trochę sztuczny zarówno w sposobie mówienia, jak i sztywny  w sposobie poruszania się, drąży rzeczywiście dusze biednych gruźlików i trochę też widzów, poddając ich (i nas) eksperymentalnym metodom leczniczym. Współgrają z nimi eksperymentalne wizualizacje Artura Lisa, które niestety przygniatają ten spektakl. Kręcące się, drgające animacje, wyświetlane linie, koła i jakieś figury, tudzież pełne prątków Kocha obrazy, stają się dręczącą dominantą. Ów mapping, modna teraz technika wykorzystywana nie tylko w teatrze, niepotrzebnie przytłacza sceniczną konwencję. A ona potrafi zafascynować. Hans Castrop zaprzyjaźnia się z dwoma ekscentrykami – Włochem, racjonalnym Settembrinim (z nerwem poprowadzona rola przez Grzegorza Wolfa) i z byłym jezuitą Naphtą – romantykiem i mistykiem, który umie przekonywać. Tę postać wykreował ciekawie Piotr Michalski. Dobra scena pojedynku obu bohaterów. Również wyróżnia się w tym sanatoryjnym tłumie muzyk Kovacs, w tej roli Rafał Kowal. Najbardziej doskwiera mi brak w gdyńskim spektaklu tajemniczej Kławdii Chauchat. Beacie Buczek-Żarneckiej nie udało się wydobyć tego magnetyzmu, którym zachwycał się Hansa Castrop, i nie odkryła wielkiej tajemnicy, która kazała jej do końca wielbić maestro Peeperkorna – pełna dramatyzmu, ale też autoironii jest finałowa scena, dobrze zagrana przez Bogdana Smagackiego. 

I na koniec wątek musicalowy tego spektaklu. Aktorzy nawet dobrze śpiewają, tylko jakoś nie umiem tych znanych hitów wykorzystanych w przedstawieniu osadzić w prozie Tomasza Manna.  Eksperyment reżysera przerósł moją wyobraźnię. Nie znaczy to jednak, że Państwo nie będą chcieli posłuchać śpiewanych a capella i wytańczonych melodii Abby, Eurythmics, Madonny czy Nirvany. De gustibus non disputandum. 

Alina Kietrys

 

 

POWRÓT/WSTECZ