POWRÓT/WSTECZ
Sąd Ostateczny w Operze Bałtyckiej Inspiracje i fantazje

 

Prapremierowy spektakl, opóźniony przez trwający w operze strajk zespołu, przyjęto dobrze i rzeczywiście inscenizacyjnie wydaje się to przedsięwzięcie artystycznie ciekawe. Reżyser Paweł Szkotak, doświadczony i uznany człowiek teatru, w swoisty sposób bawił się librettem Mirosława Bujki (twórcy wielowarsztatowego: pisarza, dziennikarza, muzykologa, filologa, copywritera reklamowego i znawcy sztuki japońskiego miecza) i muzyką Krzysztofa Knittla, profesora Uniwersytetu Muzycznego w Warszawie. Spektakl zaczyna chór – imponujący inscenizacyjnie w jednakowych zgrzebnych kostiumach, niczym śpiewający przypowieść marny lud ulicy. W warstwie muzycznej opery „Sąd Ostateczny” słychać wielorakość i swobodę twórczą. Można by nazwać to brakiem jedności stylistycznej albo nadmierną kontaminacją różnorodnych epok muzycznych: od klasyki dźwięku z epoki Memlinga po współczesne brzmienia, nasycone stopą perkusji. Śpiewacy operowi z mikroportami, świetnie przygotowani głosowo, nie mają jednak do wyśpiewania operowego zbyt wiele. Przeważa melorecytacja, rytmiczna ale w treści libretta często dość naiwna.

 

Mirosław Bujko, twórca warstwy fabularnej, w tej operze zbudował dwa światy. Jeden w Brugii XV wieku, w szpitalu św. Jana, gdzie trafia Hans, okrutny żołnierz i zły człowiek, który niebawem okaże się wielkim mistrzem Hansem Memlingiem. Inspirowany przez bankiera Tomaso Partinari i w dziwny sposób przez Katarzynę Tanagli (współfundatorkę), tworzy swoje dzieło. Rola Memlinga w wykonaniu Roberta Gierlacha (baryton o ładnej barwie), to niewdzięczne śpiewaczo-aktorskie zadanie w części pierwszej, ale artysta się stara, natomiast kompletnie nie brzmi i nie przekonuje Anna Mikołajczak (sopran) jako Katarzyna Tanagli. Gdzieś gubi się jej głos w ciężkich szkarłatnych szatach i nawet „rozwinięcie” gorsetu nie wzmacnia efektu. Ratuje sytuację naprawdę dobry i barwny głosowo kontratenor Jan Jakub Monowid, charakterystyczny w ruchach, dobrze brzmiący, przekonujący w swej partii.

 

Druga cześć widowiska, zdecydowanie lepsza niż pierwsza, i opery tu nieco więcej, to opowieść o bujnych losach tryptyku „Sąd Ostateczny”, który mimo że trafił do Gdańska z rozboju, pożądany był przez wieki przez różnych możnych tego świata: papieża, cara Piotra I, Prusaków i Francuzów, Stalina i Hitlera. Obraz wraca do Polski na stałe dopiero w 1956 roku i trafia do muzeum. Potem jeszcze próbuje to dzieło odzyskać Kościół, ale ostatecznie do dzisiaj „Sąd Ostateczny” zdobi kolekcję muzealną. Bujne losy obrazu opowiadane są w dwóch przestrzeniach scenicznych – stanowią zarówno tło – pantomimiczne sceny w głębi i na pierwszym planie z udziałem ironicznie potraktowanych różnych zwycięzców. I właśnie scenografia Damina Styrna, kostiumy Anny Chadaj i efekty multimedialne Eliasza Styrna są autentyczną siłą inscenizacyjną tego operowego spektaklu. Wdzięku też dodają układy ruchowe (dzieło Iwony Runowskiej), odwołujące się do tańca etnicznego i tańca współczesnego. Piękne przejścia, oryginalne przenikania, świetne operowanie światłem (Piotr Miszkiewicz) tworzą prawdziwie poruszający nastrój tej nieco rozwichrzonej opowieści.

 

Nie zerwałam się z fotela do oklasków końcowych nie z lenistwa, ale dla zasady. Tę operę wystawiono z dużym nakładem sił i środków (naprawdę ciekawy i liczny chór!), ale wydaje się, że nie jest to nadzwyczajne dokonanie operowe na miarę wielkości „Sądu Ostatecznego”, dzieła Hansa Memlinga.

Alina Kietrys

POWRÓT/WSTECZ