POWRÓT/WSTECZ
Przewartościowałem się…


Przewartościowałem się…

Z Dawidem Ogrodnikiem, odtwórcą roli ks. Jana Kaczkowskiego w filmie „Johnny” rozmawia Alina Kietrys.

Praca nad tą rolą wymagała od Pana różnego typu trzyletnich przygotowań. Po raz kolejny udowadnia Pan, że jest perfekcjonistą. 
Miło słyszeć, że jestem perfekcjonistą w pracy nad rolą, ale to bywa też kłopotliwe. Rzeczywiście bardzo starannie i długo przygotowywałem się do tej kolejnej roli biograficznej. Moja obecność w hospicjum, rozmowy, spotkania z ludźmi, którzy tam byli i są, doświadczanie razem z odchodzącymi różnych dni, dało mi „narzędzia”, żeby w swoim życiu, jeśli będę w tak dramatycznie trudnej sytuacji, wiedzieć, jak mam reagować, a może też jak mam się zachować, co mogę zrobić dla siebie i moich najbliższych. I to była dla mnie najcenniejsza lekcja. A równocześnie miałem świadomość, że tworząc postać filmową ks. Jana, mogę pomóc innym osobom, które przeżywają te najtrudniejsze momenty w swoim życiu, kiedy muszą żegnać bliskie osoby. Taka osobowość jak księdza Kaczkowskiego pomaga w uczeniu się życia i doświadczaniu w sposób kontrolowany rożnych stanów, napięć i emocji. To amplituda rozpięta między życiem a śmiercią. A śmierć jest jedną z wielu form doświadczania życia.

Wiem, że przeczytał Pan wszystkie książki napisane i wydane za życia księdza Kaczkowskiego, ale też te opublikowane po jego śmierci.
Tak, to kolejny niezbędny etap przygotowywania się do roli i różne podejmowane przeze mnie próby zrozumienia osoby i osobowości ks. Jana i przetworzenia tego ważnego „materiału” na użytek roli, którą gram, i na potrzeby tego filmu. Ważne jest to, że ta lektura dała mi możliwość szerokiego spojrzenia na Jana. Prawdą jest, że wiele fragmentów w tych książkach się powiela. To też mi pokazało ks. Jana od strony może bardziej biznesowej. Jan zauważył, że działa to, co mówi i o czym pisze, więc starał się dotrzeć z tą tematyką i problemami po kilka razy do różnych ludzi. Również w wywiadach i na spotkaniach powtarzają się treści, bo ks. Jan wiedział, jak trzeba oddziaływać na publiczność. Ważne jest, by mieć świadomość, jak trafić do potrzebujących albo nas słuchających, a ks. Jan to wiedział. To było bardzo ciekawe w tych lekturach. Wiem, że na pewno po wielokroć te sposoby dotarcia były przemyślane przez księdza. Uczył, pomagał, ale też budował hospicjum w Pucku od zera. Tworzył dzieło epokowe i to w niezbyt sprzyjających warunkach, ale się nie ugiął. To niebywałe moje doświadczenia, jak ważne było – również dla mnie – prześledzenie różnorodnych doświadczeń ks. Jana, wziąwszy pod uwagę jego choroby od dzieciństwa, z którymi się zmagał i które na tyle oswajał i oswoił w sobie, że pozwoliły mu osiągnąć tak wiele.

Co Panu dała ta rola?
Przewartościowałem się, a ściślej przewartościowałem siebie. Kiedy dostałem tę propozycję, zrozumiałem, że coś muszę też z sobą zrobić. Świadomość, że mam zagrać człowieka o jednoznacznym kodeksie moralnym, pięknego wewnętrznie, zobowiązała mnie do obejrzenia siebie dokładnie. Różne rzeczy działy się w moim życiu, czasami mówiłem nawet o tym publicznie. Więc skoro miałem teraz pokazać na ekranie ks. Jana, który już ma swoją legendę, to muszę sam zbudować taką strefę miłości do samego siebie, żebym mógł się nią dzielić z innymi ludźmi. To wcale nie znaczy, że widziałem Jana tylko jako „chodzącą świętość”. Nie, Jan był człowiekiem, który też miał swoje słabości. Jednak jego szlachetność i służenie drugiemu człowiekowi było ponad wszystko. Ten swój własny proces terapeutyczny przechodziłem w czasie pandemii. Przez trzy lata właściwie czekania na tę rolę budowałem też godność w sobie, żebym mógł z pełną odpowiedzialnością się tego zadania podjąć. I to mi się udało. A więc dla mnie osobiście to też bardzo ważny film.

Warsztatowo rola ks. Jana dopracowana jest w najdrobniejszych detalach. Pan chodzi jak ks. Jan, Pan mówi tak, jak on mówił.
Łatwej było mi nauczyć się chodzenia, a mówienie to godziny długie cierpliwego odsłuchiwania różnych wywiadów radiowych ks. Jana, nagranych materiałów filmowych. Konsultowałem też to z rodziną Kaczkowskich, czy dobrze chwytam ton, i cały czas poprawiałem, żeby zbliżyć się do języka ks. Jana, do jego słownictwa, tak żeby ono stało się w sposób niemal naturalny moim. To nie jest proste.

Jest Pan jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich aktorów ze swego pokolenia. Ma Pan trzydzieści sześć lat. Ostatnie dziesięć lat to pasmo sukcesów, nagród festiwalowych, także na festiwalu filmowym w Gdyni, ale również nagród teatralnych. Pędzi Pan od sukcesu do sukcesu?
Nie. Ja tego pędu w sobie nie odczuwałem. Może na początku było to trochę takie zachłanne chwytanie wielu propozycji. Teraz robię to, co naprawdę lubię. Lubię tworzyć, wyrażam się poprzez działanie. To sens mojego życia zawodowego. Nawet część wolnego czasu musi być zagospodarowana twórczo, bo tak jestem skonstruowany.

Jest Pan „niespokojnym duchem”?
Właśnie staram się być spokojnym i to się w dużej mierze zaczęło udawać. Chciałbym osiągać jeszcze większy spokój, bo to pozwala mi szerzej spojrzeć na rzeczywistość, na to, co się dzieje wokół, i daje mi większą pewność siebie i dystans. Kiedyś nie rozumiałem tego, bo miałem naturę buntowniczą, a teraz zaczynam rozumieć tę mądrość szczególnie starszych ludzi, którzy akceptują trudne emocje.

Dziękuję za rozmowę i za tę rolę, którą stworzył Pan w filmie „Johnny”. 

POWRÓT/WSTECZ