Przedstawienie „Jesteś szalona” Anny Grochowskiej. / Fot. archiwum teatru w Słupsku
Pomorskie teatry mają widzów
Mam wewnętrzną potrzebę pisania dobrze o teatrze. Od lat zależy mi na dobrych spektaklach, na teatrze, który ma coś ważnego do powiedzenia. A oto kilka przedstawień, które warto obejrzeć.
W Teatrze Wybrzeże
Absolutnie spektaklem roku nie tylko w Gdańsku, choć nie zaproszonym na tegoroczne Warszawskie Spotkania Teatralne, jest „Piękna Zośka” wyreżyserowana przez Marcina Wierzchowskiego. Ale nagrodzono już ten spektakl i odtwórców głównych ról kilka razy na różnych innych festiwalach. I nic dziwnego, bo „Piękna Zośka” to przejmująca opowieść o zniewoleniu, przemocy, o okrucieństwie, miłości i nienawiści.
W dwudziestoleciu międzywojennym w podkrakowskiej wsi zostaje zamordowana Zofia Paluchowa, piękna chłopka, która była muzą bohemy krakowskiej. Mordercą, według wszelkich poszlak, był jej zazdrosny mąż Maciej – szewc i rolnik, który wpierw szaleńczo kochał piękną kobietę, a z czasem zaczął ją z równie wielką siłą nienawidzić. Historia tego ponurego zabójstwa wpisana została również w kontekst wojenny. Scenariusz widowiska napisali Justyna Bilik i Marcin Wierzchowski. Spektakl jest gesty od napięć i zwrotów akcji. Bezradność Zośki, jej osamotnienie i niemoc w wyrwaniu się z mężowskiego wiejskiego okrucieństwa, przeplata się z próbą dochodzenia swoich praw przez piękną kobietę zafascynowaną sztuką. Karolina Kowalska, młoda i bardzo zdolna aktorka naszego teatru, która gra Zośkę, jest w tym przedstawieniu wręcz perfekcyjna. Opalizuje jej uroda i aktorka z pełną konsekwencją i kunsztem różnicuje namiętności, panuje nad ekspresją. Słusznie jest nagradzana za tę rolę. Także Piotr Biedroń jako Maciej Paluch świetnie partneruje Zośce, jest to kolejna ważna rola tego aktora. Pijacka natura Macieja wyzwala zło, mizoginiczne obsesje unieszczęśliwiają piękną żonę, a wojenne wspomnienia pogrążają go w rozpaczy. Zośka nie umie żyć w zgodnie z wiejskimi kanonami, co wytyka jej matka – Marianna Franczakowa, która z trudem radzi sobie ze skomplikowaną sytuacją w życiu obu córek (drugą gra Katarzyna Dałek). Matką jest w tym spektaklu Marzena Nieczuja-Urbańska, to także jedna z najlepszych ról tej aktorki w ostatnim sezonie. Jej chłopska, szorstka troskliwość, ale i bezradność wyrażają smutek kobiety, która wie, że jej córki przegrywają życie. Gęstość dramaturgiczna spektaklu buduje rangę każdej postaci w tym przedstawieniu. Mądrą i bardzo ciekawa koncepcja reżysera, ciekawa scenografia Magdy Muchy, choreografia Anety Jankowskiej (weselny taniec jest mistrzowski), precyzyjne światła Szymona Kluzy podkreślają nastrój. Muzyka Marty Zalewskiej świetnie wtopiona została w klimat „Pięknej Zośki”.
Gombrowicz niezbyt często gościł na scenie Teatru Wybrzeże. „Iwonę księżniczkę Burgunda” przed czterdziestoma siedmioma laty reżyserował Ryszard Major, który trzykrotnie w naszym teatrze mierzył się z różnymi tekstami Gombrowicza. Reżyserem aktualnej wersji „Iwony…” jest dyrektor Adam Orzechowski, którego największym osiągnięciem ostatnich lat był potężny remont teatru. Duża scena imponuje supernowoczesnymi rozwiązaniami technicznymi. Sztukę Gombrowicza oglądamy początkowo na foyer głównego budynku teatru. Po dłuższym „wstępie” reżyser prowadzi widzów na jedną z mniejszych scen – do Starej Apteki. Szambelan, król Ignacy, królowa Małgorzata, książę Filip i część gombrowiczowskiego dworu: Iza, Cyryl i Cyprian właśnie na foyer rozpoczynają szaloną zabawę z publicznością. Na balu bliżej nieokreślonej monarchii główną rolę odgrywa kwintet – cztery dęciaki i perkusja z wpadającą w ucho rytmiczną, swingującą frazą dostosowaną do klimatu tekstu. Muzyka Marcina Nenko, grana na żywo, nawiązuję do tradycyjnych brzmień muzyki rozrywkowej. To ona wyznacza rytm i formę przedstawienia, czasami w nadmiarze i ze zbyteczną siłą, choć trzeba przyznać, że piątka muzyków jest w świetnej instrumentalnej formie.
Reżyser jest wierny tekstowi Gombrowicza. Zachowuje sarkazm, groteskę i ironię, zredukował jedynie, z korzyścią dla tempa przedstawienia, liczbę postaci drugoplanowych, a wprowadził wątek balu, który na początku spektaklu jest szaloną zabawą, a na końcu – stypą z tańcami. Obowiązkowe klękanie widzów razem z aktorami, by wyrażać szacunek i hołd, to element dodatkowej teatralizacji i swoistej gombrowiczowskiej gry z publicznością. Balujący aktorzy są uwodzicielscy i pełni energii. Tylko Szambelan pokrzykuje niczym ekonom na dworze, a nie „dyrygent” wydarzenia. Publiczność powoli zajmuje miejsca na widowni, na której przycupnęła Iwona (Magdalena Gorzelańczyk) wraz ze swoim pierwszym wybrankiem, mało wyrazistym Inocentym (Jakub Nasiadek). Dwór cały czas pląsa, choć wyraźnie jest coraz bardziej zmęczony i spocony. Z roztańczonego gremium tylko królowa Małgorzata (Katarzyna Kazimierczak) zachowuje świeżą twarz. Upojony tańcem książę Filip (Robert Ciszewski) rozpoczyna flirt z siedzącą na widowni Iwoną, której początkowo nie dostrzega publiczność.
Iwona jest sparaliżowana „duserami”, którymi obdarza ją Filip i jego dworscy kompani. Upokarzają ją również pozostali członkowie dworu, bo przecież mają władzę i mogą bezkarnie ranić i obrażać tę odmienną, nieprzystosowaną i przypadkowo wybraną dziewczynę. Jej przerażone milczenie podjudza atakujących. Linczowana słowami Iwona wybucha tylko raz.
Zaskoczeniem jest wyjście z cienia Iwony w ostatnich scenach spektaklu. Jej transowy taniec rytmizowany muzyką zadziwia, ale nie porusza. Nieszczęsne karasiowe ości, które mają ją uśmiercić, powodują wręcz fizyczny bunt Iwony. Zrywa ona ciężkie kotary – symbol dworskiej władzy i przepychu, odsłania mur, przez który jednak nie może się wydostać. Jest więc ostatecznie osaczona. Winni są temu „stanowi rzeczy” wszyscy, także ci, którzy siedzieli razem z Iwoną na widowni i nie próbowali jej pomóc. Winny jest oczywiście król Ignacy, władca niezbyt lotny, z paskudnymi grzechami z przeszłości (w tej męczącej roli bez specjalnych uniesień Grzegorz Gzyl) i naiwna królowa Małgorzata zakochana obsesyjnie w swoich grafomańskich wierszykach. No i oczywiście książę Filip, bezpośredni sprawca. Nawet spocony, po szaleńczych tańcach Robert Ciszewski czuje siłę tekstu Gombrowicz i sprawnie w przezroczystej, czarnej koszuli i skórzanych spodniach demonstruje cielesne zaloty. Nieźle też śpiewa przebój Elvisa Presleya. Szambelana gra zamaszyście Robert Ninkiewicz, damę dworu Izę, a właściwie współczesną girls w błyszczącym, obcisłym uniformie, Agata Woźnicka, która musi tolerować hejtowanie Iwony, choć próbuje jej współczuć, upokarzana przez rozbestwionego księcia Filipa.
Scenografię i kostiumy przygotowała Magdalena Gajewskiej, z którą Adam Orzechowski pracuje od wielu sezonów. Czerwone ozdobne kotary z imponującymi złotymi frędzlami zasłaniają mur, a kilka rekwizytów: świeczka, fotel, kieliszek dopełniają wystroju dworskiego salonu. Więcej finezji znaleźć można w kostiumach, ale generalnie plastyczna oprawa spektaklu nie rzuca na kolana, mimo podjętych prób zmuszania do przyklękania i rozdawania widzom złotych, papierowych koron, które być może miały wpisać publiczność w dworską socjetę i przy okazji obdarzyć odpowiedzialnością za grzechy tych, którzy mają władzę.
Tę „Iwonę…” w Teatrze Wybrzeże warto obejrzeć dla przypomnienia sobie żądła jadu tkwiącego w gombrowiczowskim tekście.
Kolejnym wartym uwagi spektaklem jest sztuka „Ciemności kryją ziemię” w reżyserii Tomasza Fryzla. „Ciemności kryją ziemię lud we śnie leży / lecz dlaczego śpią ludzie, żaden z nich nie bada. / Przebudzą się bez czucia, jak bez czucia spały?” – można by zapytać cytatem z „Dziadów”, wszak z tego arcydramatu Jerzy Andrzejewski zaczerpnął tytuł do swej powieści. Na spektaklu w Teatrze Wybrzeże nikt nie śpi, natomiast widownia zastyga dosłownie w dojmującej ciszy, którą kilka razy przerwa lekki, drwiący szmer. Do miasteczka Villa Real w piętnastowiecznej Hiszpanii wjeżdża orszak Milicji Chrystusowej, który budzi popłoch. Bo Święta Inkwizycja i jej działania, fanatyzm i terror sieją strach, tak samo jak Tomas de Torquemada – Wielki Inkwizytor. Nie bez powodu dominikanin brat Diego wyznaje, że gdyby mógł się modlić „za tego człowieka”, prosiłby Boga, aby usnął Torquemadę spośród żyjących. Próba zabójstwa Wielkiego Inkwizytora okazuje się nieskuteczna. Inkwizytor Torquemada buntującego się zakonnika wyznacza na swego sekretarza. Diego powoli staje się godnym następcą inkwizytora, niszczy bliskich sobie ludzi. A kiedy zostaje sekretarzem Królewskiej Rady Inkwizycji postanawia nie spełnić prośby umierającego Wielkiego Inkwizytora i nie podpisuje dekretu o rozwiązaniu Świętej Inkwizycji.
Spektakl według prozy Jerzego Andrzejewskiego zrealizowali w Teatrze Wybrzeże młodzi twórcy. Udana adaptacja jest dziełem Piotra Fronia, a wyreżyserował spektakl Tomasz Fryzel. Gdański spektakl jest powściągliwy, wręcz ascetyczny, bliższy teatrowi rapsodycznemu niż inscenizacjom teatru postdramatycznego. I z taką reżyserską formą widowiska, w którym najważniejsi są aktorzy i wypowiadane treści, dobrze współgra oszczędna, zatopiona w mroku scenografia Anny Oramus, która zaprojektowała również kostiumy. Broni się jedynie ubiór inkwizytora. W tym pustym niemal półmroku toczone są rozmowy, zarówno te najważniejsze, jak i te wyciszane, by przypadkiem w tajemnicy wypowiadane słowa nie trafiły do niepowołanych uszu. Bardzo ważną funkcję pełnią w tym spektaklu dźwięki, które są nie tylko zapisem muzyki Nikodema Dybińskiego, ale również efektowną i znaczącą sferą audio podkreślającą przestrzenny zapis sytuacji – miejsca i czasu. Dziwne zatem szmery, szepty, stukoty znaczą. Niepokój narasta. Aktorzy przemieszczają się po wąskich, labiryntowych przejściach zaznaczonych podestami. Bezpośrednio do nas, uczestników tego ascetycznego misterium, mówi tekst. Froń i Fryzel potraktowali kultowy tekst Andrzejewskiego (przynajmniej dla mojego pokolenia) z uwagą i szacunkiem. I choć zrezygnowali z kilku ważnych wątków zawartych w powieści „Ciemności kryją ziemię”, to zachowali istotę relacji między Wielkim Inkwizytorem Tomasem de Torquemada a bratem Diego de Manente. Odtwórcy tych dwóch ról tak naprawdę prowadzą ten spektakl. W roli inkwizytora oglądamy Mirosława Bakę, który z wnikliwą powściągliwością skupił się na tekście i wyartykułował po mistrzowsku to, co u Andrzejewskiego najważniejsze. Pozornie wyciszony, z dystansem, ale pewny swoich racji „kształtuje na swoje podobieństwo” młodego dominikanina Diego de Manente. Inkwizytor Baki jest statyczny, skupiony i skuteczny. Piotr Biedroń jako Diego ciekawie partneruje Bace – początkowo przestraszony i uległy, ale gdy przekonuje się, że może osiągnąć więcej, niszczy przewagę inkwizytora. Inteligentna metamorfoza Baki jest w tym spektaklu poruszająca. Kolejne persony dramatu dobudowują napięcie. Blasco de la Cuesta (ciekawa rola Jarosława Tyrańskiego) jest przerażony zmieniającą się sytuacją, co demonstruje w rozmowie z Torquemadą. Zimny i wycofany Mateo Dara (Maciej Konopiński) zatrzymuje bezwzględnie niezręczną sytuację. Również widoczny i przejmujący jest Carlos de Sigura (Cezary Rybiński).
„Ciemności kryją ziemię” to przejmujący i udany spektakl. Zaufanie reżysera do aktorów zaowocowało ciekawym, artystycznym napięciem, które dobrze rezonuje i podkreśla wagę wypowiadanych słów.
Kolejny spektakl Teatru Wybrzeże – „Puste miejsca” reżyserii Leny Frankiewicz – nie ma już takiej mocy jak te wcześniejsze przedstawienia, choć teoretycznie sztuka Claudii Cedo porusza ważny i głęboko emocjonalny temat cierpień kobiety w zagrożonej ciąży. Sztukę katalońskiej pisarki, psycholożki z wykształcenia, przetłumaczyła z hiszpańskiego Zuzanna Bućko i jest to tekst – w moim odczuciu – dość płaski, w którym autorka stara się dokonać swoistego katharsis, bowiem opowiada o osobistych przeżyciach, przetwarzając swoją boleść i doświadczenie. Niestety, to nie jest ciekawe osiągniecie dramaturgiczne. Historia Julii, kobiety w zagrożonej ciąży, która może spodziewać się śmierci dziecka, obudowana jest w medyczną terminologię i niby metafizyczną przypowieść. Szczegółowe fachowe opisy nie tworzą autentycznych napięć, a co najwyżej technologizują bardzo trudny moralny wybór. Spektakl rozpoczyna się niczym oswajanie cienia-ducha, który powoli acz systematycznie przeczesuje czerwony (krwisty) piasek rozsypany na scenie. W tym czasie zapełnia się widownia, która powoli wnika w życie ciężarnej Julii. W tej roli Katarzyna Dałek, a jej cieniem-sumieniem albo alter ego jest postać przesypująca piasek, czyli Dorota Androsz. Obie aktorki w tym spektaklu tworzą fizyczne zespolenie. Nie przekonał mnie ten reżyserski pomysł. Dałek jest Julią w rozpaczy, strachu i bólu, Androsz – Julią w działaniu, która wspina się na wyimaginowany szczyt. Czy tak można przekroczyć tę trudną granicę bólu? Akrobacje Androsz na wkomponowanej w scenografię wspinaczkowej ścianie są imponujące.
Cierpiącą Julię wspiera też jej partner. Ale czy ją rozumie? W tej sztuce raczej nie i dlatego jest dość bezradnym pocieszycielem, powierzchownie nakreślonym przez pisarkę i reżyserkę, choć Piotr Biedroń w tej roli stara się partnerować zrozpaczonej Julii. Pozostałe osoby dramatu grają po kilka ról w tej teatralizacji. Personel medyczny przypomina sztuczne postacie z komiksów, które z „troską” pochylają się nad cierpiącą kobietą. To odgrywanie świata medycznego ma w sobie zakodowany fałsz. Jak uciec od życiowego dramatu Julii? Lena Frankiewicz proponuje wizję rodem z kiczowatego teledysku – transowy taniec bohaterów w takt rozpoznawalnej muzyki. Czy można w taki sposób wyrwać z siebie świat koszmaru? Wątpię. Natomiast finałem przedstawienia reżyserka „kupiła” publiczność. Zatrzymała widzów po nadmiernej ekspresji wcześniejszych scen. Wyświetlany na ścianie końcowy tekst sztuki czytany jest przez widzów w ciszy. Uspokojenie bez zbędnych bodźców. Potrzebne.
Teatr Miejski im. Gombrowicza
Sztuka „Niewolnice z Pipidówki” Bałuckiego jest zabawną komedią, którą reżyser Krzysztof Babicki wyposażył dodatkowo we fragmenty z „Karykatur” i opowiadania „Pan burmistrz z Pipidówki” oraz krótkim przypisie o obiecanym od lat w Pipidówce nowym teatrze. Powstała zabawna intryga, w której najważniejsze jest posiadanie władzy. Ona wszak daje siłę i możliwości zdobycia wszelkiej, także seksualnej przewagi. A do tego władza w Pipidówce nie wolna jest od nepotyzmu, przekrętów w walce o stołki i korupcji. W sztuce Bałuckiego jest jakaś siła kobiet, szczególnie gdy forsują swego kandydata na dyrektora banku. Są też zabawne feministyczne akcenty. Dodatkową atrakcją spektaklu jest sportretowana bezradność mężczyzn - pantoflarzy, którzy zbyt przyzwyczaili się do swojego sposobu „załatwiania” spraw i nie bardzo rozumieją siłę kobiecego argumentu. A Pipidówka – jak wiadomo – to stan umysłu, a nie tylko miejsce zamieszkania. Tutaj niczym w kalejdoskopie widać wszystkie stronnicze działania na każdym stanowisku. Czy to jest śmieszne? Czasami nawet bardzo, szczególnie wówczas, gdy stanowiska „przypisane są do twarzy”, a nie do kompetencji. Na kilka ról w tym spektaklu warto zwrócić uwagę. Na pewno ciekawa jest osobowość burmistrza Grzmotnickiego, w tej roli Piotr Michalski wygrywający dobrze niuanse i jego małżonka Katarzyna (świetna Elżbieta Mrozińska). Naprawdę zabawny jest Maciej Wizner jako Feliś, przestraszony małżonek, którego zaskakuje nowa życiowa propozycja wymyślona przez dwie przebiegłe kobiety. Ma zmierzyć się z Karolem Miliczem (niezbyt wyrazisty Szymon Sędrowski) w walce o stanowisko dyrektora banku. Ciekawa jest scenografia Marka Brauna i pomysłowe kostiumy Hanny Szymczak. Śmieszny i gorzki jednocześnie spektakl.
„Lizystrata” natomiast jest bohaterką starożytnej pacyfistycznej komedii Arystofanesa. Niestraszne jej były męskie wojenne spory. Uważała, że druga wojna peloponeska powinna skończyć się jak najszybciej dla dobra Greków i Greczynek. Konflikt trwał ponad dwadzieścia lat, więc Lizystrata postanowiła skłonić kobiety, by zorganizowały seksualny strajk. I dopóki mężczyźni nie zakończą bezsensownej wojny, nie będą z nimi dzieliły łoża. „Lizystratę” Arystofanesa na gdyńską scenę wprowadziła młoda, obiecująca reżyserka Zdenka Pszczołowska, która pracuje ze swoją scenografką – Anną Oramus. Wcześniej ten duet wystawił m.in. „Upiory” Ibsena w Teatrze Wybrzeże. W Gdyni stworzyły spektakl, w którym dobudowały do tekstu Arystofanesa współczesną anegdotę. I nią zaczynają przedstawienie. Oglądamy wnętrze współczesnej galerii sztuki z kilkoma dziwnymi, kolorowymi eksponatami na postumentach. Sprząta tę przestrzeń młoda kobieta, która w drugiej części spektaklu będzie Lizystratą. W tej roli bardzo ciekawa i konsekwentnie stanowcza Olga Barbara Długońska. Do sprzątającej zaleca się ochroniarz – sympatyczny epizod Piotra Michalskiego. Nagle do galerii wpadają kłócący się narzeczeni, którzy nie bardzo wiedzą, po co tu przyszli (Agnieszka Bała i Maciej Wizner), a po chwili pojawią się studenci z profesorem i kustosz (stonowana Beata Buczek-Żarnecka), która oprowadza po wystawie. Zaskoczeniem będzie pojawienie się na wystawie terrorysty (Grzegorz Wolf) i ten fakt oczywiście zmieni dalszy bieg wypadków. Reżyserka przenosi opowieść z galerii sztuki w świat kosmosu zaznaczony przez Arystofanesa. I tam w dziwacznych pastelowych kostiumach (projekty Anny Muchy) rozpoczyna się akcja strajku. Najciekawszymi teatralnymi elementami w tej części przedstawienia są scenografia Anny Oramus i światła Klaudyny Schubert, które pogłębiają i wydobywają poszczególne sekwencje kosmiczne. Arystofanes nie szczędzi tej kobiecej walce z mężczyznami rubasznego i dosadnego humoru. Aktorzy to wygrywają w gestach i sposobie poruszania się. Ale nowa tłumaczka „Lizystraty” Olga Śmiechowicz, w której przekładzie grany jest spektakl, operuje dodatkowo ostrym językiem. Zbuntowane kobiety rozkoszują się trywialnymi wulgaryzmami. Bo Śmiechowicz chciała zagrać „współczesną i atrakcyjną polszczyzną” i oznajmiła, że jej przekład nie jest „ani filologiczny, ani poetycki”. I temu uległa reżyserka gdyńskiego spektaklu. W drugiej części przedstawienia zrobiło się fragmentami knajacko. Zapanował duch rodem ze stand-up’ów.
W programie teatralnym brakuje wyszczególnienia postaci (dziwny zabieg), ale nałożone przez reżyserkę zadania aktorskie zespół wykonuje naprawdę dobrze. I to jest siła tego spektaklu.
Nowy Teatr im. Witkacego w Słupsku
Słupski Nowy Teatr ma ciekawy czas artystyczny i dobrą prasę. Szczególnie wysoko oceniono i nagrodzono spektakl „Mała piętnastka – legendy pomorskie”, który zdobył bardzo wiele nagród i wyróżnień na różnych ogólnopolskich konkursach i był pokazywany na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. To przedstawienie stworzył przed dwoma laty reżyser i autor tekstu Tomasz Man, ze wsparciem scenograficznym Anety Piekarskiej-Man, a obsypano je nagrodami już w roku ubiegłym. Jest to opowieść o tragedii z 1948 roku, kiedy to na jeziorze Gardno doszło do tragedii i utopiły się łódzkie harcerki, które płynęły ku morzu w nieszczelnych łodziach. Miejscem opowieści jest sala sądowa, na której poznajemy kolejne odsłony zdarzenia. To przedstawienie jest naprawdę powodem do dumy i chwały teatru.
Równie udany jest musical „Alicja w krainie czarów”, wyreżyserowany przez mistrza gatunku Wojciecha Kościelniaka. Ten spektakl warto obejrzeć, podobnie jak ostatnią realizację, czyli znaną komedię dell’arte Goldoniego „Sługa dwóch panów”. Zabawy co nie miara, jak donoszą pilni krytycy. Ale jest też przedstawienie, które „idzie jak burza” i cieszy się uznaniem widzów, choć mnie zdecydowanie mniej się podobało – to spektakl „Jesteś szalona”. Reżyser „Małej piętnastki” pokusił się o muzyczną opowieść, która niestety nie jest to pastiszem wokół muzyki disco polo, lecz kiczowatą bajeczką dla trochę naiwnych. Tytuł pochodzi oczywiście z przeboju z lat 90., o którego autorstwo spierali się różni wykonawcy. Fabułka opowiada o dziewczynie, która zamiast iść na studia prawnicze – tak jak chciała jej matka, postanawia zostać śpiewającą gwiazdą. W drodze do sławy spotykają ją perypetie uczuciowe i trafia do pracy w smażalni ryb nad morzem. Niestety, to przedstawienie pod względem artystycznym jest pomyłką reżysera, choć publiczność bawi się na tym spektaklu. Odtwórczyni głównej roli Anna Grochowska dobrze śpiewa i to zapewne jest powód do radości.
Alina Kietrys
Spektakl „Lizystrata” / Fot. Roman Jocher, Teatr Miejski w Gdyni
Spektakl „Lizystrata” / Fot. Roman Jocher, Teatr Miejski w Gdyni