POWRÓT/WSTECZ
Między sztuką, kolekcją a tenisem


Między sztuką, kolekcją a tenisem
Z Wojciechem Fibakiem rozmawia Alina Kietrys

W Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie przez całe tegoroczne lato zwiedzający podziwiali wybrane dzieła z Pana kolekcji. Wystawę zatytułowano „Na tropie doskonałości”. 
To nie jest oczywiście moje pierwsze galeryjne spotkanie z Sopotem. Pierwsza wystawa z inicjatywy ówczesnego dyrektora Zbigniewa Buskiego to był „Polski Paryż”, a później kolejna – polskie malarstwo żydowskie z moich zbiorów i wystawa „Ecole de Paris”. Te wystawy odbyły się w 1998 i 1999 roku i pobiły wszelkie rekordy popularności i frekwencji. Na otwarciu byli Donald Tusk i Maciej Płażyński, wiele osób ze świata biznesu, kultury i sportu. Pan dyrektor Buski potem wielokrotnie mówił, że te wystawy otworzy PGS na świat i wyprowadziły galerię sopocką na szerokie wody. Odbyło się potem wiele prestiżowych wystaw sztuki współczesnej. A na tej mojej ostatniej wystawie „Na tropie doskonałości” pokazałem dzieła wybitnych współczesnych polskich artystów. Wymienię tylko kilka nazwisk: Magdalena Abakanowicz, Jan Berdyszak, Wojciech Fangor, Stanisław Fijałkowski, Stefan Gierowski, Tadeusz Kantor, Jerzy Nowosielski, Jan Tarasin, Piotr Uklański, Andrzej Wróblewski. Jak widać, to wiele różnych moich zainteresowań i poszukiwań także w sztuce.

Pana kolekcje wędrowały przez kilka narodowych galerii w Polsce.
To moja dziewiętnasta wystawa w placówkach muzealnych i liczących się galeriach, nie licząc pojedynczych wypożyczeni dzieł na tematyczne wystawy również do Sopotu. Dobrze się czują moje dzieła i ja w tej galerii, a i ludzie w Sopocie pozdrawiają mnie na ulicy. To bardzo miłe. Wiedzą zapewne, że jestem związany z Sopotem i cenię to miasto.

Lubi Pan przyjeżdżać do Sopotu?
Bardzo lubię, bo noszę to miasto w sercu od dziecka. Moja mama uwielbiała Sopot i to było jej ulubione miejsce do spędzania naszych wakacji razem z moją siostrą, bo ojciec, który był profesorem chirurgii, nie zawsze miał czas na długie wakacje. A potem był następny etap – dorastanie i korty tenisowe, pięknie położone w Sopocie. Jako chłopiec, a potem młodzieniec, zachwycałem się tenisem. Podglądałem najlepszych tenisistów, którzy tutaj odbijali piłki w Sopocie. Sam już grałem i tenis bardzo mnie absorbował. Obserwowałem bardzo pilnie tenisistów, którzy tutaj odbijali piłki. Pamiętałem szkołę Jana i Stefana Korneluków, potem ich dobrze poznałem: wspaniali i bardzo zasłużeni dla tenisa na Wybrzeżu. To było niezwykłe doświadczenie i przeżycie. Obserwowałem też najlepszych tenisistów grających w Sopocie i podziwiałem Andrzejewskiego, Jacka Niedźwiedzkiego, Michała Chmelę czy Lewandowskiego, który też grywał w Sopocie. Odbywały się turnieje, na których próbowałem podawać piłki. Pamiętam Turniej Bałtyku, na którym grali najlepsi tenisiści z państw bloku wschodniego. A jako osiemnastolatek wygrałem w Sopocie pierwsze mistrzostwo Polski juniorów. Byłem taki dumny, jak wciągałem flagę na maszt. Dobrze to pamiętam. Mam więc za sobą kilkadziesiąt lat wspomnień sopockich. A w 1977 roku zorganizowałem tutaj Turniej Asów i zaprosiłem moich kolegów, najlepszych tenisistów, m.in. Jurgena Fassbendera – czołową rakietę Niemiec, Colina Dibley’a z Australii i pierwszą rakietę Anglii Bustera Mottrama. Rozegraliśmy wtedy taki pokazowy, charytatywny turniej i taka ciekawostka – prezydent Sopotu Jacek Karnowski wspomina, że na tych meczach podawał nam wtedy piłki. Później Ryszard Krauze zorganizował świetny turniej Prokomu, na który przyjeżdżały światowe gwiazdy. Pokazywałem się też na tych turniejach.

Przyjeżdżali na te turnieje znawcy tenisa, aktorzy, intelektualiści i politycy.
Tak, trybuny vipowskie były pełne. Bywał Janusz Głowacki i prezydent Aleksander Kwaśniewski, również Jan Englert, Jerzy Zelnik, różni biznesmeni i oczywiście Bohdan Tomaszewski, najwybitniejszy komentator tenisa. Mówiono, że Sopot jest stolicą tenisa, wszak grał tutaj bardzo młody Ferrero, Portas czy Squillari. 

A potem była seria Pana sukcesów na różnych kortach, w grze pojedynczej i w deblach. W tym roku, kiedy rozpoczynał się US Open, 30 sierpnia Pan kończył 70 lat. Jak Pan ocenia to, co się teraz dzieje w polskim tenisie?
To niezwykły czas dla polskiego tenisa, który może przynieść nie tylko wielbicielom tego sportu satysfakcję i wzruszenie. Po Agnieszce Radwańskiej, która była fenomenem, absolutnie niezwykłym talentem, nagle mamy taki wysyp i to w tak krótkim czasie. Pojawienie się Igi Świątek, dziewczyny z Raszyna, robi piorunujące wrażenie również na jej rywalkach. Jej waleczność, inteligencja, a równocześnie taka siła, wręcz atletyzm i niezwykła motoryka budzą szacunek. Zachwyca dziwnymi, trudnymi zagraniami. Radwańska też była bardzo szybka, tylko inaczej biegała. Iga jest w tej chwili najlepiej poruszającą się tenisistką na świecie. I prawdę powiedziawszy, to że będzie po Agnieszce Radwańskiej następczyni takiej klasy tak szybko, tego się nie spodziewałem. Jestem bardzo dumny z sukcesów Igi. Zawsze jej gratuluję. A cały świat tenisowy do mnie dzwoni i pisze, bo chcą o tej dziewczynie wiedzieć jak najwięcej. Wszyscy się zachwycają. A do tego jeszcze jest Hubert Hurkacz, równie utalentowany. Może nie ma tak silnej psychiki jak Iga, dlatego zapewne wolniej i z większym trudem przebija się coraz wyżej, ale ma wszystkie ważne elementy – jak na wysokiego gracza jest nieprzeciętnie szybki, zwrotny, ma olbrzymi talent do trudnych uderzeń, znakomity rytm, tak jak Iga, znakomity bekhend jak Iga. Zachwycam się jego grą, utrzymuję z nim bardzo bliski kontakt, piszemy do siebie często, odwiedzamy się. Cieszę się z jego sukcesów, a duma mnie rozpiera, że polski tenis znalazł się w tak niezwykle dobrej formie. Często mi przypominają, że jestem ojcem tych późniejszych sukcesów.

A jak się kształtuje taką osobowość jak Igi Świętek?
Trzeba się z tym urodzić. Tego nie można się nauczyć. Tak samo, jak ona trafia w te linie… Ona w finale turnieju US Open, przy tej całej niezwykłej atmosferze i napięciu, nie ma ani tremy, ani lęku, nie jest speszona i w pierwszych trzech gemach bum, bum, bum… i trafia pięć razy w linie. No to jest niebywałe, a przeciwniczka z Tunezji po prostu się gubi albo szuka – raz ramą, raz dołem, jeszcze tak naprawdę nie zaczęła meczu, a Iga prowadzi już trzy do zera. Tego nie można się nauczyć, to jest dar z niebios.

Wracając do pana pasji kolekcjonerskiej – jakie Pan ma marzenia kolekcjonerskie?
Wie Pani, może to dziwnie zabrzmi, ale ja nie mam marzeń. Nawet jak grałem w tenisa, to nie marzyłem, żeby być jedynką. Starałem się po prostu grać jak najlepiej. Podobnie w mojej pasji kolekcjonerskiej. Każdego dnia coś się dzieje, śledzimy z moją partnerką katalogi, giełdy, każdego dnia albo dyskutujemy o ubezpieczeniach dzieł, albo o przewozie. Teraz ostatnio udało mi się kupić taki metrowy obraz Strzemińskiego, co jest zupełną sensacją.

Dziękuję za spotkanie i rozmowę. I do zobaczenia w Sopocie!

 

for. Jerzy Bartkowski

 

POWRÓT/WSTECZ