Mag z Sopotu
W grudniu ukazała się wydana starannie przez Muzeum Sopotu i miasto Sopot, niezwykła książka „Za kurtyną czasu”, którą każdy miłośnik dobrego teatru z pewnością przeczyta. Jest to opowieść o legendzie Sopotu – zmarłym niedawno niezwykłym aktorze i reżyserze Ryszardzie Ronczewskim, niezapomnianym m.in. z filmu „Faraon”. Ważną i piękną rozmowę z artystą prowadzi Gabriela Pewińska, znana dziennikarka, autorka sztuk teatralnych, z którą dla „Magazynu Pomorskiego” rozmawia Alina Kietrys.
Gabrielo, czy przygotowywałaś tę publikacje w związku z 90. urodzinami pana Ryszarda Ronczewskiego, które obchodził w tym roku?
Książka była prezentem urodzinowym dla Ryszarda Ronczewskiego od Miasta Sopot, ukłonem w stronę aktora, który był związany z Sopotem od 1945 roku. Potrafił o nim opowiadać. Mówił na przykład, że po Sopocie należy „łazić” z wyczuciem, tak jak się chodzi po starym żydowskim cmentarzu. Kiedyś też wyznał, że to miasto grzeje czas jego starości jak stara, ciepła kołdra. Ostatnie zdanie z tej książki: „Mam nadzieję, że gdy odejdę, to Czarodziejskie Miasto będzie grzało dalej”… To, myślę dziś, jak testament dla miasta.
Jak długo się znaliście? Czy pamiętasz pierwszy wywiad?
Pana Ryszarda znałam ze sceny, z filmów, ale to, że blisko piętnaście lat temu poprosiłam go o wywiad dla „Dziennika Bałtyckiego”, było związane z... moją historią. Wyczytałam, że urodził się w 1930 roku w Nowej Wilejce. W tym samym roku w owej maleńkiej miejscowości pod Wilnem urodziła się moja mama. Byłam pewna, że musieli się znać i wydało mi się to fascynujące, tym bardziej, że w pamiętniku szkolnym mama wciąż wspomina kolegę ze szkoły o imieniu... Rysiek. Wtedy mama nie żyła już od wielu lat, więc na spytki wyciągnęłam pana Ryszarda, czy to może on chodził z mamą do szkoły. Wyprowadził mnie z błędu: „Urodziłem się w Puszkarni, powiat Nowa Wilejka. Szybko stamtąd wyjechaliśmy do Wilna. Więc nie mogłem znać pani mamy”. Tamten pierwszy wywiad zapoczątkował kolejne.
Twój mąż Ryszard Jaśniewicz też jest aktorem i reżyserem. Czy w związku z tym lepiej rozumiałaś tę niezwykłą miłość, ale i rozczarowanie teatrem, które przewija się w tej rozmowie z panem Ronczewskim?
O moim mężu jeden z recenzentów napisał: „Jaśniewicz nie wychodzi z teatru. Cały jest teatrem”. Mąż twierdzi, że aktorem jest się do końca, a nie do emerytury. Takim aktorem był też Ryszard Ronczewski. Dlatego nic a nic nie zdziwiło go, gdy na wstępie naszej rozmowy spytałam: „Co robi aktor, który właśnie skończył 90 lat? Szykuje się do następnej roli?”. Wciąż słyszał głos dochodzący z planu filmowego: „Kamera! Akcja!”. Ja to dobrze rozumiem. Bohaterem moich sztuk, które napisałam dla męża, w hołdzie jego szalonej miłości do sceny, jest Stary Aktor. W „Pajacach” mówi: „Scena to życie. Żyję, bo gram. Nigdy nie umrę. Śmierć w wiersz się nie wciśnie. Szekspirem ją załatwię! A może i Słowackim?”. Dlatego, gdy latem Ryszard Ronczewski wyznał mi, że rolę w swoim nowym filmie zaproponował mu sam Wojciech Smarzowski, byłam zachwycona! Choć wielu pewnie uznałoby, że decydować się na trudy pracy na planie, mając 90 lat, to szaleństwo.
Rozmawiacie o domu rodzinnym pana Ronczewskiego, o jego ojcu...
Życie tej rodziny, by zacytować poetę Jerzego Afanasjewa, twórcę Cyrku Rodziny Afanasjeff, tak jak w średniowiecznej trupie, płynęło przez ich teatr, który „mieszkał w ich głównym pokoju”. W Sopocie było to miejsce, do którego we wspomnieniach wracał najczęściej – dom na dawnej ulicy Dzierżyńskiego, dziś 3 Maja. Z rozczuleniem wspominał mamę, która szyła im kostiumy i grała na fortepianie stare romanse. Kimś nadzwyczaj ważnym był dlań ojciec. Nauczył go tolerancji. Był najlepszym przewodnikiem na szlakach ich wspólnych wędrówek. Kiedy pan Ryszard został studentem szkoły aktorskiej, ojciec wypytywał go, jakie książki czyta na tych „teatralnych studiach”, jakich autorów: „Pytał, czy już poznałem Stendhala, Victora Hugo. Takie monologi Taty kończyły się stwierdzeniem, że jeżeli teraz, gdy mam 23 lata, tego nie przeczytam, to już później nie wystarczy mi czasu. Dodawał, że aktor to musi być wysoko wykształcony facet”.
Przez całą rozmowę przewija się świat realny, fascynacje miastem, lasem jeziorem, morzem... Ryszard Ronczewski był niezwykłe uczulony na to, co nas otacza.
Świat realny? Dla mnie raczej to teatr snów. Morze... Pierwsze, co zrobił, gdy w 1945 roku przyjechał z rodziną do Sopotu, to poszedł na molo łowić flądry. Był, tak myślę, obdarzony wrażliwością właściwą ludziom pochodzącym z Kresów. Czuły na piękno natury, literatury, muzyki, ale też dobrej kuchni i wybornego wina. Potrafił cieszyć się życiem. Miał dystans do śmierci. Mówił o niej z szacunkiem. Bez trwogi. Miał też wyjątkowe poczucie humoru. Był mistrzem anegdoty.
Film, ponad 100 ról, praca ze znakomitymi reżyserami i – jak słusznie zauważasz – gros ról drugoplanowych. Ale nie ma w tych opowieściach pana Ryszarda tęsknoty za gwiazdorzeniem...
Kiedy go spytałam, czy mu nie żal, że to głównie epizody, przypomniał mi film „Bulwar Zachodzącego Słońca”. Jego bohaterką jest Norma Desmond, której karierę zniszczyło nadejście ery dźwięku. Jest scena, gdy jej lokaj chce wyciągnąć starą aktorkę z domu, przywrócić ją do życia. Aranżuje więc zdjęcia, mały plan filmowy. Światła, kamery, ale bez taśm... I nagle aktorka słyszy ochrypły, charakterystyczny ryk: „Kamera! Akcja!”. Ten krzyk, zapewniał pan Ryszard, to jak zastrzyk adrenaliny. Zawsze obudzi do życia.
Byłaś znakomicie do tych rozmów prowadzonych „z biegiem lat” przygotowana. Masz teatralne anegdoty w zanadrzu i książki, które pięknie zatrzymują czas.
Niezmiennie wzrusza mnie atmosfera dawnego teatru. Ulubiony motyw moich sztuk to teatr jako metafora życia, gdzie reżyseruje bezwzględny Czas, zapraszając na scenę nowych aktorów, usuwając z niej starych. Nie pozostaje nic innego jak swoją rolę zagrać do końca. Może, kto wie, uda się Czas wykiwać?
Który czas w twórczych działaniach Ryszarda Ronczewskiego uważasz za najciekawszy?
Całe jego długie życie to scenariusz na piękny film. Ja najbardziej lubię atmosferę przełomu lat 50. i 60., gdy wraz z siostrą Aliną Afanasjew i Jerzym Afanasjewem tworzyli w Sopocie Cyrk Rodziny Afanasjeff. Na ich przedstawienia tłumy waliły drzwiami i oknami. Kto nie widział przedstawień Cyrku, w ogóle się nie liczył. On był w tym teatrze smutnym Arlekinem. Kiedy w sopockiej muszli koncertowej grał w przedstawieniu „Cyrk Tralabomba”, biegały za nim dzieciaki krzycząc: „Kalipsiak idzie!”, bo w białej chałatce kojarzył im się ze sprzedawcą lodów.
Ryszard Ronczewski zmarł tuż przed wydaniem tej książki.
Trudno mi o tym mówić. Tym bardziej, że wiem, jak bardzo cieszył się na tę publikację. Dlatego niech na finał tej rozmowy zabrzmią słowa, która wieńczyły spektakle Cyrku Rodziny Afanasjeff: „Żegnajcie, łódź wasza odpływa… Na brzegach rzeki czasu, będziecie spotykali inne spektakle, innych ludzi, przepiękne narodziny albo czyjąś tragiczną śmierć, ale do tych chwil, które tutaj przeżyliście, już nie ma powrotu, sekunda minęła, to już jest za wami. Oddalacie się, odpływacie w dal czasu, do widzenia, do widzenia, Błaźnie”.
Dziękuję pięknie za rozmowę. I wierzę, że właśnie ta książką „Za kurtyną czasu” może być wspaniałym prezentem pod choinkę.