„Kultura mnie nie opuściła, tylko zmieniła adres”
Rozmowa z Joanną Grabowską, wiceprezydentką Tczewa
Droga dość nietypowa – z centrum kultury do samorządu. Co się stało, że tak potoczyła się Twoja zawodowa ścieżka?
Poczułam, że nie mam już dalszej możliwości rozwoju w kulturze. Nie chodziło o wypalenie, raczej o potrzebę zmiany i chęć spojrzenia na kulturę z innej strony. Wtedy pojawiła się propozycja z Gdańska – praca w tamtejszym urzędzie miejskim, w komórce zajmującej się kulturą. Spędziłam tam półtora roku i czułam się znakomicie. Wiedziałam, że idę do przodu, że zdobywam nowe doświadczenie. I nagle pojawiła się propozycja startu w wyborach samorządowych. Jak mawia moja babcia, w życiu należy żałować rzeczy, których się nie zrobiło. I dlatego z tej propozycji postanowiłam skorzystać. Udało się.
Decyzja o zostawieniu Gdańska nie była łatwa, ale wiedziałam, że tutaj – w moim mieście – będę mogła zrobić więcej. Niedługo potem prezydent zaproponował mi funkcję wiceprezydentki. Wahałam się, ale kiedy usłyszałam, że jednym z moich obszarów będzie kultura – decyzja była oczywista. Kultura to przestrzeń, z której się nie wyrasta.
Jak się poczułaś po tej zmianie perspektywy? Z osoby tworzącej kulturę stałaś się kimś, kto nią zarządza.
To właśnie jest w tym wszystkim najciekawsze. Mając doświadczenie z pracy w instytucjach kultury, wiem dokładnie, jak one funkcjonują, jakie mają potrzeby i ograniczenia. Wiem, że dyrektorzy często muszą łączyć artystyczne ambicje z codzienną walką o środki i ludzi. To bardzo trudna rola, dlatego dziś, będąc po drugiej stronie, mam do nich ogromny szacunek.
I myślę, że to moje wcześniejsze doświadczenie pomaga – rozumiem, co znaczy nie mieć na coś pieniędzy, jak wygląda praca od kulis, jak często kreatywność ratuje sytuację.
Zatrudniliście nowego dyrektora Centrum Kultury i Sztuki w Tczewie. Jaki – Twoim zdaniem – powinien być dziś dyrektor instytucji kultury? Bardziej artystą czy menadżerem?
Zdecydowanie menadżerem. Na Uniwersytecie Jagiellońskim usłyszałam kiedyś od profesora słowa, które zapamiętałam na całe życie: „jeśli jesteście artystami, to nie będziecie dobrymi menadżerami”. Wtedy sala westchnęła, ale po latach widzę, że jest w tym sporo prawdy. Dobry dyrektor kultury powinien mieć wizję programową, czuć sztukę, ale przede wszystkim musi umieć zarządzać – ludźmi, budżetem, projektami. To wymaga twardego stąpania po ziemi i świadomości, że pasja to jedno, a odpowiedzialność za instytucję – drugie.
Ty sama byłaś znana z tego, że potrafiłaś pozyskiwać pieniądze na kulturę. Jak się tego nauczyć?
To głównie kwestia cierpliwości i analizy. Wbrew pozorom, programów wspierających kulturę nie jest mało – miejskie, ministerialne, unijne. Problem w tym, że instytucji aplikujących są setki.
Trzeba dobrze wczytać się w regulamin, znaleźć słowa klucze, zrozumieć, czego oczekuje grantodawca – i dopasować projekt do realnych potrzeb. I, co ważne, nie rzucać się na kilka programów jednocześnie. Lepiej złożyć jeden wniosek, ale dopracowany w każdym szczególe.
Ale nie ograniczałaś się przecież do środków publicznych.
Nie, bo to byłoby zbyt krótkowzroczne. Zawsze szukałam wsparcia również w sektorze prywatnym – w lokalnych firmach, które często chciały coś zrobić dla miasta, tylko nikt wcześniej ich o to nie poprosił. Sponsoring to nie jest kwestia pieniędzy, to kwestia relacji.
Pamiętam, jak mój ówczesny dyrektor w CKiS powiedział: „Masz pozyskać środki”. I tyle. Nie było czasu na zastanawianie się – trzeba było działać. Zakasałam rękawy i poszłam w miasto. Na początku wiele drzwi się nie otwierało. Ale kiedy zostałam dyrektorką – sytuacja się zmieniła. Ludzie zaczęli mnie traktować poważniej.
A więc najważniejsze są relacje, nie same pieniądze.
Zdecydowanie. Nie da się wysłać pracownika z prośbą o sponsoring i oczekiwać efektów. To wymaga rozmowy, spotkania, szczerości. Trzeba spojrzeć drugiej osobie w oczy i opowiedzieć jej o projekcie tak, żeby sama chciała w niego uwierzyć.
I nie zawsze chodzi o gotówkę – bywało, że otrzymywaliśmy wsparcie rzeczowe, zwłaszcza podczas remontu CKiS: farby, kaloryfery, bojlery. To też jest wartość.
Najważniejsze jednak, by dbać o te relacje. My zawsze publicznie dziękowaliśmy naszym darczyńcom, pokazywaliśmy, że są częścią wspólnego działania. I te więzi przetrwały.
Przygotowywałaś się do spotkań z firmami?
Zawsze. Zanim poszłam na rozmowę, wiedziałam, czym się zajmują, co jest dla nich ważne. To proste, ale skuteczne. Każdy lubi czuć, że ktoś naprawdę się nim interesuje. Przedsiębiorca, który słyszy, że znasz jego firmę, że wiesz coś o jego działalności, czuje się zauważony i doceniony. To naprawdę działa – zwykła ludzka psychologia.
A porażki? Były?
Były. I czasami bolały. Najbardziej wtedy, gdy brakowało szacunku. Dla mnie wszyscy są równi – niezależnie od stanowiska. A jednak zdarzyło mi się usłyszeć od pewnego prezesa, że kwota, o którą proszę, to tyle, ile on i jego koledzy wydają na skarpetki.
Nie ukrywam – zabolało. Ale takie sytuacje też czegoś uczą. Dystansu, odporności. I przypominają, że nie wszyscy patrzą na kulturę tak samo. Czy dał pieniądze? Nie [śmiech].
Jak sobie radzisz po takich sytuacjach?
Ratuje mnie ruch. Aktywność fizyczna naprawdę oczyszcza głowę. Po dniu pełnym spotkań i emocji człowiek potrzebuje się zmęczyć – wtedy wszystko wraca na swoje miejsce. Dla mnie to sposób na zachowanie równowagi i spokoju.
Nie kusiło Cię, żeby wyjechać z Tczewa? Większe miasto, więcej możliwości...
Nie. Kocham Tczew. Tu się urodziłam, tu przeżyłam całe życie. Tu mi dobrze. Wiem, że w większym mieście pewnie miałabym więcej szans, ale ja nie szukam „więcej”.
Chcę być Tczewianką, pracować dla tego miasta, dla jego ludzi. Bo tu czuję sens tego, co robię.
Rozmawiał
Tomasz Podsiadły
