POWRÓT/WSTECZ
Generalnie jestem optymistą

Fot. Piotr Żagiell Photography

 


Generalnie jestem optymistą
Z Andrzejem Stelmasiewiczem, szefem firmy ASTE sp. z o.o. i twórcą Ratusza Kultury w Oliwie, rozmawia Alina Kietrys

Jak się łączy działania biznesowe oraz prowadzenie firmy z upowszechnianiem i miłością do kultury zarówno wysokiej, jak i popularnej? Można Pana spotkać niemal na każdym wydarzeniu kulturalnym w naszym Gdańsku.
Pytanie jest proste, ale odpowiedź bardziej skomplikowana. Dobrze ponad 50 lat temu byłem dobrym uczniem i interesowałem się kulturą, ale nie w kategorii twórczości własnej, natomiast inspirowała mnie wiedza o kulturze. Studiowałem biologię, bo to mnie też interesowało, choć zastanawiałam się, czy nie wybrać romanistyki. Ale pragmatyzm zwyciężył, choć frankofil ciągle we mnie siedzi. No i po studiach życie: praca, żona, dzieci, a potem własna firma, aż przyszedł moment, kiedy mogłem wrócić do chłopięcych fascynacji. Wróciłem do tego, co było mi bliskie, kiedy mogłem już sobie na to pozwolić, bo miałem stabilizację ekonomiczną i mogłem tak organizować swój czas, by powoli zaprzyjaźniać się z moim gdańskim środowiskiem twórczym, kulturalnym i artystycznym. 

A Pana firma, profil firmy to był przypadek?
Nie. Pod koniec lat 80. pracowałem jako robotnik rolny w szkółce krzewów ozdobnych, czyli ścisłe w profilu moich biologicznych studiów, niedaleko Arhus w Danii. Lata 90. to był przełom w naszym kraju i zwyciężyła moja chęć powrotu do kraju. Więc wróciłem, a to był czas, kiedy bardzo wiele młodych osób zakładało swoje firmy. Ja też temu uległem. Nie miałem ani wielkich pieniędzy, ani koniecznej, wystarczającej wiedzy ekonomicznej, ale miałem dobre chęci, energię i marzenia. Uznałem, że jako robotnik rolny nie mam przyszłości, ale marzył mi się sklep ogrodniczy, bo – jak wiadomo – tam sprzedaje się nadzieję razem z nasionami i sadzonkami, że kiedyś coś pięknie z tych sadzonek urośnie. I wtedy uświadomiłem sobie, że do krzaczków potrzebne są etykiety z nazwami tych roślin. A w tamtych czasach etykiety robiło się chałupniczo, czyli kolorowy papier, flamaster i zapisywanie nazwy. Natomiast w Danii ładne etykiety robiła maszyna, laminator do papieru. Dostałem folder firmy greckiej Attalus z Aten, pojechałem i kupiłem takie urządzenie. Upadła zatem idea centrum ogrodniczego, zwyciężyły laminatory i etykiety. Sprzedawałem w Polsce laminatory i bindownice. To był początek lat 90. Nazywam ten czas romantycznym kapitalizmem. Rozumu było niewiele, a marzeń co nie miara. W ten sposób urodziła się pierwsza moja, jednoosobowa firma ASTE.

Skąd nazwa?
Od imienia i nazwiska. Kiedy nasza siedziba była przy ul. Wielopole 7 – tam, gdzie dzisiaj zaczyna się tunel pod Martwą Wisłą, to przy ulicy Załogowej była firma Asse i często przesyłki trafiały do nas na zmianę. Czasami było zabawnie. Potem zacząłem się specjalizować w opaskach kablowych, też innowacyjnych w tamtych czasach. W Hali Olivia odbywały się Targi Kooperacja i tam zobaczyłem niteczki plastikowe do etykiet przy ciuchach i opaski kablowe Duńskiej Izby Gospodarczej spod Kopenhagi. W Polsce nazywa się ten element trytytki. Zacząłem sprowadzać niteczki w celach komercyjnych, m.in. dla zakładów odzieżowych Fala, a potem Rafineria Gdańska złożyła ogromne zamówienie na te trytytki. Duńczycy udzielili mi kredytu „na gębę”, bez papierów. Takie były czasy, miałem więc duński kredyt kupiecki. Przysłali, sprzedałem i poszło. Potem zainteresował mnie osprzęt kablowy, zacząłem jeździć na targi do Hanoweru, sprawdzałem elementy osprzętu z Wielkiej Brytanii, Szwecji i Szwajcarii, aż doszło do rur osłonowych do kabli, do różnych instalacji. Sprowadzałem najlepsze kable i przewody – top światowy. To zaczęło się dwadzieścia lat temu. 

A dzisiaj?
Dzisiaj nasza oferta produktowa jest bardzo bogata, oparta na założeniach sprzed lat, ale możemy wkraczać na rynki, na których nas jeszcze nie ma. Wiodący jest rynek producentów taboru szynowego, czyli lokomotyw, wagonów osobowych, tramwajów, ale jesteśmy też na innych rynkach, np. przy budowie nowoczesnej mleczarni potrzebne są kable specjalistyczne. Bo higiena w takiej firmie jest sprawą kluczową, więc kable montuje się w specjalnych korytach siatkowych i my je dostarczamy. Nasze przewody były ze szwajcarskiej firmy Huber Sunner, supernowoczesne i najważniejsze było bezpieczeństwo, i absolutny profesjonalizm osprzętu kablowego, w tym anten, złącz kablowych, wszystkiego co nieodzowne w różnych gałęziach przemysłu.

W Pana dzisiejszej kablowej firmie ASTE sp. z o.o. w Kowalach jest galeria sztuki. Jak zaczęło się to gromadzenie zbiorów?
To prawda. Ta realizacja to właśnie efekt marzeń chłopca, który ciągle siedzi w starym Stelmasiewiczu. Zacząłem odwiedzać wystawy, bywać na wernisażach. Sztuki wizualne są mi najbliższe. Mogłem już kupować obrazy albo wspomagać artystów. Założyłem Fundację Wspólnota Gdańska w 2007 roku, natomiast w 2005 roku było moje przebudzenie artystyczne, dobrze to pamiętam. Zdarzyło się to właśnie w Szwajcarii, w Zurychu. U jednego z moich dostawców był zjazd dystrybutorów z całego świata. I poza biznesami sporo rozmawialiśmy, spacerowaliśmy, oglądając miasto. I wtedy w Zurychu zobaczyłem na ulicach misie – rzeźby. Były imponujące i każdy sobie robił fotkę z misiem. I wtedy pomyślałem, żeby w Gdańsku zrobić też taką akcję. Naszym widocznym, gdańskim herbowym elementem są lwy, więc oczywiście wykorzystałem lwy. Ale w tym czasie mnie, kapitalistę, dręczył szczególnie demonstrowany egoizm liberalizmu, czyli dewiza: nic nie jest ważne z wyjątkiem mojej firmy i moich zysków. Denerwowałem się tym. W tej naszej wolnej Polsce wyrzucony został na śmietnik socjalizm wobec ludzi, czyli zauważanie tych, którym nie powiodło się tak dobrze jak tym, którzy szybko stanęli na nogi. Zacząłem się zastanawiać, jak możemy sobie pomagać, myślałem też o ludziach sztuki. I wtedy urodził się pomysł akcji z lwami, bo uznałem, że pod lwami z naszego herbu miasta, podpiszą się gdańszczanie. Akcji z lwami, w których brali udział artyści, było naprawdę sporo. Przez dwa lata „zalwiłem” Główne Miasto i trochę Wrzeszcza. Ustawiłem kolorowe lwy. A złoty, pomalowany lew stanął przy wejściu na lotnisku. Z czasem nawet wygłaskana została złota farba z głowy lwa, bo nie tylko gdańszczanom spodobały się te rzeźby. Bardzo mnie to ucieszyło. Zdarzyło się nawet, że „zniknął” jeden lew sprzed dworca we Wrzeszczu i trafił na plac zabaw, ale potem wrócił na swoje miejsce. Podpatrzona akcja po prostu się przyjęła, choć nie udała się aukcja z lwami. Lwy są obecnie w różnych miejscach, porozdawałem je. Są np. w zoo, przed Pałacem Młodzieży w Gdańsku, przed szkołami i przedszkolami. Stoją ku uciesze.

Mosiężne lwy nieopodal Kaplicy Królewskiej błyszczą od wygłaskania, bo są traktowane jak gdańskie maskotki. A po lwach pojawiał się pomysł na rzeźby z piasku.
Tak. I namówiła mnie do tego pani Grażyna Nowak, magister matematyki, która prowadziła punkt produkcji pieczątek. Często tam zachodziłem zawodowo i się zgadaliśmy. To ona zainspirowała mnie do rzeźb z piasku. Pierwsze rzeźby robiła firma z Belgii, którą zatrudniłem. Na Stogach powstały pierwsze lwy z piasku, wielkie i piękne. A potem włączyli się w te prace nasi lokalni artyści i co roku wymyślaliśmy sobie inne zadanie, inne hasła, np. robiliśmy wielkich gdańszczan, stworzyliśmy galerie zatytułowane „Solidarność ludzi – solidarność narodów” czy „Duch gdańskiej architektury”. Temat był zawsze edukacyjny.

A szopka bożonarodzeniowa? Będzie tradycyjnie w tym roku?
Będzie, ale zaskakująca. Artyści, którzy rzeźbili z piasku na plaży, wydorośleli, poszli w różne strony w swoich twórczych pomysłach. Niektórzy wyjechali, by robić rzeźby z lodu, zarabiać za granicą lepiej niż u nas, więc nie mamy z kim rzeźbić. W zeszłym roku już był problem, była ekipa polsko-ukraińska. I w tym roku nie będzie szopki z piasku, ale będzie szopka z figurami z drewna: św. Panienka, Józef i Jezusik. I ta święta rodzina będzie otoczona nami, zwykłymi ludźmi. Te postacie „zwykłych ludzi” dalekie będą od ideałów i stworzy je Czesław Podleśny, który do swoich artystycznych wizji wykorzystuje np. materiały ze składnicy złomu. Zobaczymy, jak to przyjmą gdańszczanie.

Szopka stanie przed Oliwskim Rauszem Kultury, czyli drugim w starej Oliwie miejscem kultury obok Domu Zarazy. Widzowie przychodzą do niego na dyskusje, spotkania, koncerty i wystawy.
Gdy założyłem Fundację Wspólnota Gdańska, to nie mieliśmy żadnej siedziby. Na wysepce we Wrzeszczu byłem w Stowarzyszeniu Sum i tam czasami korzystałem z gościnności i wspólnych spotykań. Tam uruchomiliśmy m.in. edukacyjną Akademię Gdańskich Lwiątek, ale nie mogliśmy organizować dużych spotkań, koncertów ani wystaw. I wtedy trafiłem na ofertę miasta Gdańsk – wynajem lokalu o powierzchni 50 mkw przy ul. Opata Jacka Rybińskiego 25 na antykwariat. Wybrałem się na posiedzenie odpowiedniej komisji do Urzędu Miasta. Na tym spotkaniu od razu oświadczyłem, że antykwariatu nie założę, ale galerię sztuki i owszem. Pojawiła się potem oferta miasta na wynajem tej przestrzeni na galerię sztuki, bo chętnych na antykwariat nie było. No i wynająłem te 50 m i galerię nazwałem Warzywniak, bo tuż przed nami na tej powierzchni był sklep warzywny. A potem umówiłem się z prezydentem Pawłem Adamowiczem, że opuszczony już po jakimś czasie cały budynek przejmie nasza fundacja. I miasto Gdańsk wydzierżawiło Fundacji Wspólnota Gdańska cały budynek na pięćdziesiąt lat, do 2066 roku. Moim zobowiązaniem było wyremontowanie tego budynku z własnych pieniędzy i uruchomienie tam działalności kulturalnej, artystycznej z małym dodatkiem komercji. I zrobiłem to, nie biorąc ani grosza z pieniędzy publicznych – tak uruchomiłem Oliwski Ratusz Kultury, restaurację i mały hotelik. Obaj dotrzymaliśmy słowa. Duch Pawła Adamowicza jest w tym ratuszu. I jak pani na pewno wie, aktywności różnorodnej w tym miejscu nie brakuje, a mnie to bardzo cieszy i napawa dumą, że ludzie zaakceptowali to miejsce i chętnie przychodzą na debaty, spektakle, koncerty, wystawy, spotkania towarzyskie również.

Jest Pan kojarzony z określonym kolorem – wiadomo, że gdy Andrzej Stelmasiewicz pojawia się na jakimś spotkaniu, to w jego ubiorze musi być kolor czerwony. Dlaczego?
Tego na rozum nie można wziąć. Prowadzam się w czerwonym i czarnym ponad dwadzieścia lat. I z żelazną konsekwencją żartuję, że widzę tylko dwa kolory – czerwony i czarny, więc nie mogę używać innych kolorów, bo ich nie dostrzegam.

To nieprawda. Obrazy w Pana galerii w firmie ASTE i w domu świadczą zupełnie o czymś innym.
Ale rzecz dotyczy tylko stroju i tzw. akcesoriów. Nie wiem, skąd się to wzięło. Pamiętam, że na czwartym roku studiów marzyłem, żeby zobaczyć wielki świat. Bardzo chciałem wyjechać do Francji. A ponieważ pochodzę z bardzo biednej rodziny, wiedziałem, że sam muszę zarobić na ten wyjazd. I postanowiłem sprzedawać lody pod kościołem w Głusku, zaraz za granicą administracyjną Lublina. Pierwszą skrzynkę na te lody też pomalowałem na czerwono. Dlaczego? Nie wiem.

Czy przez okulary w czerwonych oprawach lepiej będzie widać rok 2024?
Myślę, że tak. Jestem generalnie optymistą i myślę, że w kulturze też na pewno będzie lepiej.

Życzę tego optymizmu jak najwięcej i dziękuję za rozmowę.

 

Fot. Piotr Żagiell Photography

POWRÓT/WSTECZ