POWRÓT/WSTECZ
Gdyńska Nagroda Dramaturgiczna po raz IX III konkurs im. Andrzeja Żurowskiego dla młodych krytyków

Ten festiwal wrósł w Gdynię, ma swoją publiczność, ma po raz drugi nowego dyrektora, Jacka Sieradzkiego – krytyka teatralnego i redaktora naczelnego miesięcznika „Dialog”, ma Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną, na którą w tym roku nadesłano dwieście szesnaście prac, z czego do finału doszło pięć. Jak wieść niesie – ilość pisarstwa nie przeszła specjalnie w jakość i trzeba było bezlitośnie używać sita albo – jak kto woli – stosować selekcję. Widzowie festiwalu R@port mogli uczestniczyć w tzw. czytaniach finalistów we foyer Teatru Miejskiego w Gdyni. Oglądano więc i słuchano na szybko zbudowanych sytuacji z tekstów wyniesionych do rangi artystycznej. Każde czytanie sztuki przygotowywał inny reżyser, nad całością jednak czuwał Piotr Kruszczyński, dyrektor Teatru Nowego z Poznania i jednocześnie jeden z jurorów festiwalu. Młodzi krytycy napisali ponad setkę recenzji w konkursie im. Andrzeja Żurowskiego – nieżyjącego już profesora, przez lata mieszkającego w Gdyni, znakomitego znawcę Szekspira i Heleny Modrzejewskiej. Najtrudniejsza dla młodych recenzentów okazała się analiza gry aktorskiej i odczytywanie rzeczywistych intencji reżyserów, najłatwiejsze – streszczanie sztuk.


Oczywiście na festiwalu poza konkursem, którego poziom był zadawalający, pojawiły się w tym roku spektakle, które miały poruszyć publiczność. Oba z Teatru Śląskiego im. Wyspiańskiego w Katowicach, który był gościem-faworytem. Dyrektor Sieradzki nazwał ten fakt „śląskim bluesem”, jako że zainspirowały go badania dyrektora teatru z Katowic nad tzw. śląskim duchem, tożsamością i postanowił w Gdyni pokazać „domknięty projekt scenicznego penetrowania wyrazistej, mocnej kultury, ciężko doświadczonej przez historię, nieprawdopodobnie witalnej, a jednocześnie tkwiącej po uszy w krępujących stereotypach, czasem grzęznącej w przaśnym samozadowoleniu”. I trzeba przyznać, że ten śląski eksperyment się udał. A ja pomyślałam, jakby to było wspaniale, gdyby nasz region miał swojego Kazimierza Kutza – walecznego, konsekwentnego i odważnego, swój mit Ryśka Riedla, lidera zespołu Dżem (a mamy mit barda Radka Ciecholewskiego), i korzenie takie jak śląski Szczepan Twardoch i jego „Morfina”. To było przedstawienie-magnes na tegorocznym R@porcie. Ponad czterysta osób w hali Arena w Gdyni. I pewnie byłoby więcej, gdyby nie ograniczenia śląskiego teatru. Spektakl w reżyserii Eweliny Marciniak, najbardziej „okrzyczanej reżyserki” AD 2015/2016, choć fragmentami inspirujący, ale też nużący i dość nudny – szczególnie pod koniec, a także niespójny, postmodernistycznie przedumany w ośmieszaniu i naiwnej grotesce, tak naprawdę był świetny aktorsko. Brawo dla zespołu z Katowic!


A wracając do pomorskiego mitu – oczywiście wiem, że Paweł Huelle, Stefan Chwin i sztandarowi prozaicy naszego regionu mają w dorobku zapisy o „tożsamości Pomorza”, ale ostatnimi czasy gdzieś ten „duch” ich regionu się po prostu schował. Od kilku lat nie prowadzi się już na Pomorzu ważnych i prawdziwych rozmów o tym, co w naszej przestrzeni jest mitem, a co tożsamością. Kulturowo bardziej poszliśmy w świat z europejskimi poetami wolności albo w ofertę doraźną: haftowanie w Instytucie Kultury Miejskiej, „Pełnię szczęścia” w Wybrzeżu i 3D z Piotrusiem Panem w Teatrze Muzycznym. Super, tylko z tego nie utka się „pomorskiego bluesa”. A przecież mitów do zweryfikowania w naszym pomorskim regionie nie mało. Pora do nich wrócić. Wtedy będzie szansa na teatralne inspiracje Pomorzem. Potrzeba bodźców i świadomości, że regionalizm to nie zaściankowość i zaspakajanie własnego ego. Rozumienie regionu otwierać może nam na nowo szeroki świat. Albo inaczej – pomorska jakość, marka są również w kulturze.

 

Alina Kietrys

 

POWRÓT/WSTECZ