POWRÓT/WSTECZ
Gdyby ludzie dowiedzieliby się, co ja myślę o sobie, to pewnie by się zdziwili.

Gdyby ludzie dowiedzieliby się, co ja myślę o sobie, to pewnie by się zdziwili.
Z Mirosławem Baką rozmawia Alina Kietrys


Znamy się długo. Oglądam na scenie Teatru Wybrzeże Twoje aktorskie poczynania od początku. Pojawiałeś się w Gdańsku ponad 35 lat temu. U progu kariery byłeś już po wielkiej roli w „Krótkim filmie o zabijaniu” Krzysztofa Kieślowskiego. 
To był piękny początek w Gdańsku. Przyjechałem tutaj za żoną, bo Joanna jest stąd, z Kościerzyny. Jest Kaszubką, aktorką, zakotwiczyliśmy oboje w Teatrze Wybrzeże.

Kilka miesięcy temu skończyłeś sześćdziesiąt lat – było przyjęcie urodzinowe?
Było, ale bez specjalnych wiwatów, ale w dosyć dużym gronie bliskich przyjaciół, bo się nazbierało tego naszego towarzystwa w Trójmieście przez te kilkadziesiąt lat dość dużo. Joanna zawsze podpowiadała, że nie możemy się ograniczać wyłącznie do swego środowiska zawodowego, stąd poruszamy się w gronie różnych przyjaciół, lekarzy, prawników, ludzi bardzo różnych profesji. Mój żona tutaj dorastała, tutaj robiła maturę, więc ma sporo znajomych z jeszcze szkolnych czasów.

Dostałeś dużo prezentów?
W naszych gronie jest taka niepisana tradycja, że zawsze przygotowuje się coś specjalnie dla jubilata np. piosenkę, wierszyk, laurkę. Takie prezenty wymagają sporo inicjatywy i inwencji. Z Joanną mamy urodziny na tyle blisko siebie, że obchodzimy je razem, więc dostaliśmy sporo wspólnych niespodzianek. Prezentami były najróżniejsze utwory pisane, oparte o literaturę, np. o Mickiewiczowskie „Dziady”, dostaliśmy bardzo sympatyczną piosenkę o nas i dowcipne prezenty materialne. Ponieważ dużo podróżujemy, to wręczono nam piękną mapę świata, na której będziemy zaznaczać kolejne nasze podróże. 

Jesteś zodiakalnym Strzelcem, czy przypisywane Strzelcom cechy, np. energia, optymizm, niezależność, otwartość, wolność, dążenie do poznania świata, są Ci bliskie?
I tak, i nie. Nie spoglądam często w horoskopy [śmiech], ale wiele cech pasuje do mojej kondycji życiowej i charakteru, na przykład zamiłowanie do wolności, a równocześnie moja rodzinność. I muszę przyznać, że rozpoznaję często ludzi spod znaku Strzelca, szczególnie jak z kimś łapię dobrą częstotliwość. Bywa, że jeśli się w pracy dobrze rozumiem, to potem okazuje się, że to też Strzelec.

Też jestem Strzelcem. A czy ta sześćdziesiątka to była ważna data graniczna? 
Jeszcze nie wiem, ale być może. Mam w sobie już dojrzałość i odpowiedzialność, choć czasami zdarzają mi się nieprzewidziane zachowania.

Jakie?
E, szkoda o tym gadać. Rodzinność i praca są najważniejsze.

Żona, synowie, wnuk, który się dopytuje, jeśli jesteś np. na planie filmowym, „gdzie podział się dziadek Mirek”?
To zapewne nic oryginalnego, normalne koleje życia każdego faceta w okolicach sześćdziesiątki.

Nie jestem pewna.
Mnie się wydaje, że w takim zawodzie jak mój, to są wartości niezwykle ważne: dom, rodzina. Bardzo dużo pracuję poza domem. Plenery filmowe, zdjęcia, wyjazdy w bardzo różne miejsca w Polsce i za granicą, spektakle w teatrze w Warszawie, ciągle jestem w samochodzie, w pociągu w samolocie… Nie narzekam, ale stwierdzam, że tak jest i było przez wiele lat. Podróże zawodowe uczą doceniania wartości domu – miejsca, do którego można wracać bezpiecznie. Tak jest ze mną. Znajduję dobre porozumienie przez tyle lat z jedną kobietą – moją żoną, mam synów, z którymi się fajnie dogaduję i choć oni poszli już swoimi drogami, staram się im kibicować, znajdować czas na rozmowę, spotkania. Choć nie jest to łatwe. I jest jeszcze dziewięcioletni ważny człowiek, który wszystkim dostarcza wiele radości. Jonatan jest w takim wieku, że dziadek ma dla niego coraz większe znaczenie. Choć babcia Joanna oczywiście jest ciągle bardzo ważna, bo zawsze stara się mieć dla niego czas. Joanna ma zresztą za sobą fachowy epizod bycia przedszkolanką, bo jak wielu aktorów szukała różnych dodatkowych zajęć. Pracowała wtedy w Poznaniu z Zenkiem Laskowikiem w kabarecie Tey. Więc ma ciągle tę cudowną umiejętność organizowania czasu dzieciom i inspiruje je do różnych interesujących działań. Wszyscy w rodzinie podziwiamy jej energię i pomysłowość. Nic więc dziwnego, że dom jest taką ostają i również ja wracam do niego z radością. Tęsknię, jak jestem dłużej poza.

Praca w teatrze to Twoja wielka pasja. Od lat jesteś związany z gdańskim teatrem. Jesteś wierny tej scenie czy też wygodnie być w jednym miejscu? Nie kusiły Cię warszawskie teatry?
Kuszono mnie i to wielokrotnie, ale wiesz – koledzy, którzy odeszli z Teatru Wybrzeże do Warszawy, wcale nie mieli lepiej niż ja. Zanim przyszedłem do Teatru Wybrzeże, byłem już częściowo warszawski i też z pierwszymi doświadczeniami w innym teatrze, a w Gdańsku dałem się poznać od początku twórcom, reżyserom, widowni. Miałem dobrą pozycję po pracy z Krzysztofem Kieślowskim, nie musiałem się dobijać do tego ogólnopolskiego „źródła”. Szybko zagrałem też w niemieckim filmie, odzywali się więc reżyserzy polscy i zagraniczni. Potrafili mnie znaleźć nawet w Ustrzykach Górnych. Grałem w produkcjach w Szwajcarii, na Węgrzech, w Wielkiej Brytanii, więc nie było problemu.

Miałeś też wczesne warszawskie doświadczenie. 
Tak. Byłem przez rok w warszawskiej szkole teatralnej. Znałem wielu kolegów z różnych lat. Ich start, mimo że byli bardzo zdolni, przyklejeni do warszawskiej szkoły i warszawskich teatrów, wcale nie był nadzwyczajny. Czekali, statystowali, grali mniejsze role. A ja miałem szczęście. Na dzień dobry w Gdańsku dostałem główną rolę w Teatrze Wybrzeże od dyrektora Staszka Michalskiego. Zagrałem Barabasza w „Wolności dla Barabasza”. A i Krzysiek Babicki – wtedy młody zdolny, reżyser – zauważył mnie szybko i zaczął angażować w wielu ważnych spektaklach w głównych rolach i właściwie cały czas byłem potrzebny.

Bakę charakteryzował na początku styl gry, głos, ale też pewna nieśmiałość. Wchodziłeś w role z ukrycia. Teraz się to bardzo zmieniło. Baka jest widoczny od pierwszych minut spektaklu, choćby w ostatnim głośnym przedstawieniu „Ciemności kryją ziemię”. Można powiedzieć, że teraz Baka zagarnia scenę.
Chcesz powiedzieć, że jestem teraz śmielszy? [śmiech]

Potrafisz tak stanąć i tak patrzeć w twarz widowni, że robi się kompletna cisza.
Jak stoję na środku, to nie jest to trudne. A tak serio, takie sceniczne zachowania przychodzą z otrzaskaniem się ze sceną, nabywaniem świadomości rzemiosła. To swoista intuicyjna nauka. Oczywiście młody aktor ma inne zalety. Liczy się na przykład jego świeżość i może nawet pewna naiwność. A ta moja nieśmiałość to też trema, którą mam zawsze, do dzisiaj. Ale też fakt, że stawałem na scenie przy aktorach, którzy albo uczyli mnie fachu, albo których oglądałem i podziwiałem jeszcze w liceum w teatrach telewizji. W Gdańsku stanąłem obok m.in. Joanny Bogackiej, Haliny Winiarskiej, Staszka Michalskiego, Henryka Bisty. I wiedziałem, że Halina Winiarska, która stoi w głębi sceny, magnetyzuje i skupia na sobie uwagę wszystkich widzów. I ja wtedy nie miałem prawa stanąć na środku sceny. Żeby na ten środek wejść, to trzeba się „nażyć” i w życiu, i na scenie.

To „nażywanie” się zacząłeś dość szybko. Kiedy usunięto Cię ze szkoły teatralnej w Warszawie, po pierwszym roku studiów, a zrobił to dziekan Andrzej Łapicki za sprawą Mai Komorowskiej, która uznała, że się nie bardzo nadajesz do tego zawodu, zostałeś pracownikiem pogotowia ratunkowego.
No tak. To była szkoła życia.

Wydawało mi się, że aktorzy się asekurują i uciekają przed prawdziwym życiem, chowają się w kostiumie albo za maską.
Zdecydowanie nie, zupełnie tego tak nie postrzegam. To nie jest tak, że do tego zawodu startują ludzie, którzy nauczyli się kilku wierszyków i umieją coś zaśpiewać, i lubią mówić do ludzi ze sceny, a do tego ci ludzie ich słuchają. Każdy aktor, jeśli jest dobry w zawodzie, musi mieć coś w głębi oczu i duszy. Aktorzy muszą wcześnie być wrażliwi i „napaleni na życie”. Dlatego szukają, przeżywają, doświadczają, brną w głąb siebie. 

Dostałeś się za pierwszym podejściem do szkoły teatralnej w Warszawie, ale w liceum nie byłeś ugodowy. 
Oj nie. Moje uczenie się dojrzałości było dość dziwne. Liceum zacząłem z czerwonym paskiem, ale potem wyraźnie zmieniłem front. Z grzecznego chłopaka, który nie sprawiał trudności, stałem się zbuntowanym młodzieńcem. Początkowo byłem ulubieńcem pani polonistki, ale po pierwszej klasie zacząłem układać po swojemu system wartości – także literackich. Zauważyłem, że gdy recytowałem wiersz na akademiach szkolnych, to ludzie mnie słuchali. Ale wiele rzeczy w szkole przestało mi pasować, byłem nawet zagrożony z tzw. dopuszczeniem do matury. Kłótnie z nauczycielami, wino, papierosy w toalecie… Szukałem swojego miejsca i ważnego dla mnie autorytetu. Lubiłem działać inaczej niż wszyscy. Jak wszyscy w prawo, to ja w lewo. Tak miałem.

Miałeś ukochanego dziadka, Twój autorytet.
Tak, to był naprawdę ważny człowiek w moim życiu, taki mój fundament, bo nie miałem autorytetu ojca, który się trochę nie udał. Moi rodzice się rozwiedli, więc Dziadek zastąpił mi ojca. Z jego wparciem budowałem swój wzór stawania się mężczyzną.

Czy to dziadek nauczył Cię łączenia łagodności ze stanowczością?
O to musiałabyś zapytać moją żonę. „O mnie trzeba rozmawiać nie ze mną” – pisał Norwid i ludzie wiedzą, że o mnie też należy rozmawiać z Joanną. Przecież każdy widzi siebie w przekrzywionym zwierciadle. Gdyby ludzie dowiedzieliby się, co ja myślę o sobie, to pewnie by się zdziwili. 

W mediach społecznościowych sporo różnych opinii na Twój temat. Zacytuję: „facet z klasą, przekonany do swoich wartości, konsekwentny, nie mitoman” albo: „przystojny, chciałabym się z nim zestarzeć”.
W przestrzeni publicznej, w mediach społecznościowych, których ja nie używam, ludzie postrzegają aktora przez pryzmat jego ról, wypowiedzi medialnych. To złudne. Myślę, że trzeba z człowiekiem coś przeżyć, trzeba go poznać w sytuacjach trudnych, stresowych, rodzinnych, po prostu pobyć z nim dłużej i dopiero wtedy można budować sobie jakiś obraz. Ja nie kreuję specjalnie siebie w różnych wypowiedziach, a opinie rodzą się niezależnie ode mnie. Staram się być naturalny, chcę być sobą. Media społecznościowe niczego nie wyjaśniają. Nikt z tych ludzi, którzy napisali tak chlubnie o mnie, np. nie widział mnie w chwili, gdy dostaję furii.

Widziałam Cię zdenerwowanego.
Jak się wścieknę, to ci wszyscy dobrze o mnie piszący, by się zdziwili, co ze mnie wyłazi. Nawet moja żona mówi, że kiedyś byłem spokojniejszy, cichszy, bardziej zamknięty w sobie i trudniej mnie było zirytować. 

A więc jednak…
Ale ileż można żyć w takiej komnatce introwertyka, zamkniętego i opanowanego. Przecież na co dzień pracuję z bardzo różnymi ludźmi i w bardzo różnych, czasami skrajnych sytuacjach, choćby na planie filmowym czy w teatrach nie tylko w Gdańsku czy Warszawie. Gdybym był programistą internetowym, który jest dobry w swoim fachu i wszystko, co zrobi, ludzie akceptują, pewnie mógłbym się izolować. A ja jestem ciągle pod presją, oceniany, ciągle pracuję z dużymi zespołami ludzi, ścieram się, dyskutuję, szarpię na wszystkie strony. Pamiętam, jak wiele lat temu, kiedy tak wszystko nosiłem w sobie, dusiłem bez uzewnętrzniania, uświadomiłem sobie, że mogę skończyć w psychiatryku. Więc jak coś mi się przestało podobać, zacząłem o tym głośno mówić. Przestałem być tylko grzeczny wobec wszystkich, bo tak należy. Ale to miłe, że ludzie mnie widzą tak pozytywnie.

Twoi filmowi fani najlepiej pamiętają role twardych facetów w wykonaniu Baki. Ale te role są w jakiejś wewnętrznej kontrze, niby jesteś twardy, ale nie brak Ci cech wrażliwca.
To, co powiedziałaś, jest pewną cechą współczesnego kina światowego i dotyczy schematu twardziela. Widzowie nie lubią, nie chcą i nie pamiętają ról tylko tępych twardzieli, którzy nie umieją podrapać za uchem małego szczeniaczka…

Ty masz kota do drapania…
Mam, ale on ma charakter. A więc każdy z tych twardzieli musi mieć tę drugą stronę i dopiero zestawienie twardości z miękkością interesuje ludzi. I wtedy taka rola jest zapamiętywana. Samo twarde ociosanie i odporność to za mało.

Ta miękkość w twardzielu to rodzaj łaskotania widza.
Ale jest w tym sporo prawdy życiowej. Twardzieli oczywiście wielu jest na ulicach, wychodzą z bramy i dają w łeb. To twardość okrutna, ordynarna. Daleko mi do niej. Ja się wzruszam na melodramacie i dlatego w tych moich rolach staram się znaleźć takie pękniecie. To Cohen śpiewa, że „zawsze jest jakieś pękniecie, przez które do środka dostaje się światło”. I to jest piękne, że człowiek nawet twardy potrafi się wzruszyć. Staram się tego szukać w granych postaciach.

Czy często odmawiasz grania jakiejś roli?
A jak myślisz? Gdybym chciał zagrać wszystkie role, które mi proponowano, to bym w ogóle nie miał czasu dla siebie i nie miałbym rodziny, domu i pewnie mnie by już nie było, bo bym się wykończył. Sporo więc tego było.

Co odrzucasz?
Teraz to już prawie wszystko odrzucam.

A po „Chłopach” zagrałeś już w czterech filmach.
Ale nie w czternastu. Wybieram rzeczy, które mnie interesują. Z zasady odrzucam tasiemcowe seriale, nie chcę w nie wchodzić. Odrzucam filmy, w których zakłada się, że dobrze mieć w obsadzie Bakę. Odrzucam też role, które są powieleniem czego, co już kiedyś robiłem.

Nie zawsze musisz być takim samym policjantem.
Fakt, wtedy szukam swojej „szczeliny”. Ważny jest ciekawy scenariusz i dobry reżyser. Czasami jestem w takim momencie, że dostaję równocześnie dwie intersujące propozycje i muszę wybierać. Wtedy staram się patrzeć na pracę bez emocji. Biorę to co ciekawsze, lepsze dla mnie i korzystniejsze finansowo.

Oglądasz swoje filmy?
Bardzo rzadko. Wielu nie wdziałem.

Ostatnio się przyznałeś, że nie lubisz wychodzić do ukłonów – zarówno po filmie jak i w teatrze.
Nigdy nie lubiłem i dalej nie lubię. Nie jest to niemiłe, jak publiczność dziękuje, ale może ja też powinien podziękować widzom, że obejrzeli film czy spektakl, w którym grałem. Dzisiaj prawie wszystko oklaskuje się na stojąco, a bywa, że naprawdę nie należy. Byłem bardzo szczęśliwy, jak jeden z reżyserów zrezygnował z końcowych ukłonów po przedstawieniu, choć moi koledzy niektórzy byli oburzeni. Mnie to wkurza, bo to jest nieszczere. Ostatnio na jednym ze spektakli widziałem, jak ktoś podsypiał, a i tak na koniec zerwał się, by klaskać na stojąco. Po co? Nie wiem. Wstają, bo inni wstają? Nie lubię też ukłonów sterowanych przez aktorów, czuje się wtedy zażenowany. Oczywiście pamiętam przedstawienia i grałem w takich, że po ostatnich kwestiach i wygaszeniu świateł, a potem ponownym zapaleniu reflektorów, wszyscy wstawali i rozlegał się prawdziwy aplauz. Bo był taki czad w tym spektaklu, że trudno było się opanować. To rozumiem.

Nagród teatralnych przez te lata nazbierałeś co niemiara, a filmowych nie masz. Czy to jakiś pech?
Tak to trzeba nazwać. Za „Krótki film o zbijaniu” dostałem jaką nagrodę szefa kinematografii, choć film w Cannes był bardzo ważny, ale nie było wtedy takiego nagłośnienia. Potem była jakaś nominacja do Orłów, ale się nie powiodło. Nie miałem szczęścia do takich ról, które by tak prawdziwie błysnęły. Nawet jak w drugim planie zdarzyła mi się zauważono rola, to byłem od grania a nie od nagradzania. Przykro mi się zrobiło teraz, jak rola starego Boryny w „Chłopach” też przeszła niepostrzeżenie, bez echa, choć wiem z licznych spotkań, że widzowie ocenili ją bardzo dobrze.

Malowany Baka też mi się bardzo podobał. Masz twarz, którą się dobrze maluje.
Tak też mówili malarze, którzy malowali film. A nagrody za całokształt filmowy to raczej nie chcę, bo to byłoby upokarzające. Moja najcenniejsza filmowa nagroda pochodzi z Hiszpanii za polski film „Matka ziemia”, którego nikt prawie w Polsce nie oglądał, bo to film studenta z łódzkiej Filmówki Piotra Złotorowicza z 2014 roku. Dostałem nagrodę aktorską, którą przywiózł mi reżyser. Mam w swoim gabinecie półkę z nagrodami teatralnymi, taki ołtarzyk [śmiech].

Czego nie lubisz w tym swoim zawodzie?
Nie lubię pracować z ludźmi, którzy nie mają serca do tej pracy. To definicja ogólna, a nie tylko aktorska. Nie znoszę, jeśli ktoś olewa pracę, gdy stoi ze mną na scenie, a ponieważ mam wypracowaną pozycję zawodową, to nie ukrywam tego. Nie silę się, żeby uprzejmie zwracać uwagę. Walę prosto z mostu: „jak masz to w dupie, to zejdź z tej sceny”. Nie znoszę też, gdy aktorzy siedzą w komórkach, w mediach społecznościowych, a nie w rolach i w ostatniej chwili chowają telefon do kieszeni kostium przed wejściem na scenę. Wtedy się wściekam i mam najgorsze myśli. Zespołowość naszej pracy wymaga wzajemnej uczciwości zawodowej i to jest dla mnie bardzo ważne.

Ale umiesz odpoczywać. Listopad to miesiąc święty dla ciebie i Joanny Kreft-Baki. Wtedy nie ma Was ani w teatrze, ani na planie filmowym, bo ruszacie w świat. To czas Waszych podróży.
Afryka, Azja, Ameryka Południowa – jak najdalej i ciągle z wielką ciekawością świata. W tym roku znowu Afryka, bo to wielki i niezwykle inspirujący kontynent. Planujemy nasze podróże z wyprzedzeniem i dokładnie, bo to ważne zajęcie logistycznie, żeby się wszystko udało. Będziemy w RPA, a potem pojedziemy do Namibii, gdzie już byliśmy co prawda, ale pokochaliśmy ten kraj. Zwiedzaliśmy już północną część, a teraz wybieramy się na południe.

Cały czas fotografujesz. Kiedyś to były pejzaże, a teraz na Twoich zdjęciach są ludzie.
Teraz pejzaż bez człowieka jest dla mnie tylko widokówką. Coś się we mnie przełamało. Ważne są miejsca, a jeszcze ważniejsi ludzie. Najbardziej lubię robić zdjęcia dzieciom i ludziom dojrzałym, zdecydowanie starszym. Im więcej zmarszczek, im więcej przeżyć na twarzy, tym fotografia jest bardziej interesująca. A w dziecięcych buziach fascynuje mnie zdziwienie. Mam parę tysięcy zdjęć dzieci z całego świata. Pokazuję te swoje fotografie znajomym.

Kiedy zrobisz wystawę?
Stale mnie o to pytają, ale ja wciąż nie mam takiego zamiaru i chyba potrzeby. Jak aktor robi wystawę, to patrzy się na jego zdjęcia przez pryzmat jego zawodu. Ja się nie chcę popisywać swoimi zdjęciami, one są dla mnie bardzo ważne. To jest moja pasja, robienie zdjęć mnie odpręża i daje mi wielką radość. Wystawa zaburzyłaby mi czystość tej mojej pasji. Może jak już będę dostatecznie stary i syn, który jest operatorem filmowym, pozbiera te zdjęcia i zrobi mi jakąś wystawę, to wtedy może się zgodzę

To ja poczekam, a teraz dziękuję za spotkanie i rozmowę. 

POWRÓT/WSTECZ