Życie kołem się toczy, czyli o trudnych realiach gospodarki o obiegu zamkniętym

Tomasz Bojar-Fijałkowski
Tomasz Bojar-Fijałkowski
dr hab. Tomasz Bojar-Fijałkowski
prof. ucz. Prorektor ds. Nauki i Jakości Kształcenia
Powiślańskiej Szkoły Wyższej

Felieton - Tomasz Bojar-Fijałkowski dr hab. prawa, profesor Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego
 

 

Życie kołem się toczy, czyli o trudnych realiach gospodarki o obiegu zamkniętym

Dla większości ludzi okresem podsumowań jest koniec roku kalendarzowego. Przy okazji sylwestra robią analizy, rachunki sumienia i postanowienia. Dla mnie, jak może i dla innych nauczycieli – w tym szkół wyższych, cykl życiowo-zawodowy zamyka się i otwiera wraz z nowym rokiem, ale akademickim. Jest to mój okres podsumowania liczby wypromowanych dyplomantów, napisanych artykułów naukowych i wystąpień konferencyjnych. 

Rok akademicki 2023/2024 kończę z satysfakcją, patrząc na osiągnięcia i zrealizowane projekty. Raportowanie ESG, o którym pisałem już półtora roku temu, też na tych łamach, stało się, zgodnie z moimi przewidywaniami, tematem numer jeden w dyskusjach biznesowych. Udało mi się nawet ciekawie, sądząc po ankietach zadowolenia słuchaczy, poprowadzić zajęcia na wymagających studiach podyplomowych dedykowanych ESG. Niebawem te zagadnienia wejdą też do programów studiów różnych kierunków.

Poprzedni felieton pisałem dla Państwa, patrząc na spokojne wody Sekwany, jeszcze w trakcie wakacyjnego pobytu w Paryżu. Już wtedy byłem zdania, że wyjazd jest udany, teraz mogę pisać o nim w czasie przeszłym i z pewnością, bo przeszedł on nasze oczekiwania. Turystów było mało, atrakcje dostępne, plaże nad Kanałem La Manche puste i udało się nawet, trochę przypadkiem, pokibicować kolarzom w Wersalu i kolarkom ze startu wspólnego, siedząc na trawniku u stóp Sacre Coeur w serem, bagietką i czymś tam jeszcze z palety produktów lokalnych. Wyjazdem tym zatoczyłem swoiste koło, odwiedzając Paryż po trzydziestu latach. Cykle i koła niech będą więc motywem przewodnim tego felietonu. 

Życie kreci się, świat wiruje, do pewnych wydarzeń i osób wracamy, do innych już nam się nie uda, o czym szczególnie pamiętamy, odwiedzając groby bliskich w nadchodzące Święto Zmarłych. Dokładnie dziś Facebook przypomniał mi, że cztery lata temu Uniwersytet Gdański nadał mi stopień doktora habilitowanego, co mogę zdecydowanie odnotować w bilansie życia na plus. Natomiast z początkiem aktualnego roku akademickiego 2024/2025 objąłem do tego funkcję prorektora ds. nauki i jakości kształcenia w Powiślańskiej Szkole Wyższej. Rola ta, poza dużą liczbą wyzwań, wiąże się z noszeniem podczas akademickich uroczystości biretu, łańcucha i tradycyjnej togi obszytej czymś, co nieodżałowany prof. Andrzej Ceynowa określał mianem „królików”. Stąd też pozwoliłem sobie zmienić podpis po fotografią na tej stronie magazynu na „prorektor”, co brzmi chyba dumie i może stanowić także rodzaj satysfakcji dla „Magazynu Pomorskiego”. Zdjęcia, na takie w królikach, na razie zmieniam, czekam na opinie Szanowny Czytelników.

Tak więc już jako prorektor, do tego wciąż interesujący się zieloną transformacją, stanąłem przed nie lada wyzwaniem technicznym związanym z egipskimi ciemnościami, jakie zapanowały w pokoju mojego syna Leonarda. Przepaliły się żarówki we wszystkich czterech naściennych lampach. Dziecko siedzi w mroku, a pora roku taka, że będzie niestety tylko gorzej. Trzeba coś zrobić, a najprościej żarówki wymienić. Przygotowałem się do tego wyzwania, sprawdziłem ich końcówkę i udałem do niedalekiego marketu. Żarówki z takim samym gwintem kupione, zamontowane, naciskam włącznik, ale zamiast światła słyszę tylko wybijające korki w całym domu. Niby rektor, ale moje kompetencje techniczne są dość ograniczone. Korki jednak włączyłem. Kupiłem ponownie podobne żarówki o mniejszej mocy i… znowu to samo. Zdenerwowany wróciłem do sklepu po poradę sprzedawcy, dzierżąc w dłoni przepaloną żarówkę. Jakie było moje zdziwienie, kiedy miła pani (co za wstyd, że wiedziała o elektryczności wiele więcej ode mnie, ale może chociaż nie o prawie środowiskowym) poinformowała mnie, że najprawdopodobniej mam tak stare lampy, że do nich nie ma już żarówek. 

W obliczu wyzwania nie zwykłem się poddawać, zdemontowałem ze ściany całą lampę, ciemniej w pokoju i tak już nie będzie, po czym udałem się do sklepu znanej na całym świecie sieci meblarskiej, z której owa lampa pochodziła – nazwa sklepu do wiadomości redakcji. Nie zachodziłem nawet na pulpeciki w sosie ani łososia, tylko z oprawą w torbie pobiegłem od razu na dział z oświetleniem. Byłem więcej niż pewien, że kompetentny pan w żółto-niebieskiej koszulce (może kibic Arki Gdynia?) zaskoczy mnie wskazując, na którym regale są żarówki do mojej lampy. Tymczasem poinformował mnie, że lampę skończono produkować dekadę temu i żarówek nie dostanę, chyba że uda się kupić online gdzieś w Chinach. Opuściłem sklep rozczarowany i zadziwiony, że w dobie ekologii, kiedy promuje się „Gospodarkę o obiegu zamkniętym” i namawia do naprawy wszystkiego, co się da, ja muszę w miejsce żarówek kupić całe nowe lampy. Nie jest to dobra reklama dla sklepu, którego nazwy z tego powodu nie zdradzam. Byłem pewien, że eliminowanie odpadów, recykling, wydłużone okresu dostarczania na rynek części zamiennych są już standardem, jak sos żurawinowy do tych pulpecików w restauracji sieci meblarskiej. 

Tymczasem kolega, komentując w mediach społecznościowych mój wpis o żarówkach, napisał, że przecież to prosta sprawa: lampkę wystarczy rozebrać, coś tam wyjąć, coś dospawać, dodać kilka części i będzie jak nowa. Szybciej napisze recenzję czterystustronnicowego doktoratu o odpadach opakowaniowych lub środowiskowej pomocy publicznej, niż zacznę rozkładach i spawać lampki. Podobnego zdania był mój teść – inżynier podkreślając, że „w PRL-u to takie przeróbki się robiło codziennie”. Czyżby producenci lamp też zatoczyli koło, choć nie związane z gospodarką o obiegu zamkniętym?
Finalnie trzeba było kupić i zamontować nowe oświetlenie w pokoju syna, bo ciemno robi się coraz szybciej, a wzorku chłopca ślęczącego godzinami nad telefonem i komputerem przecież szkoda. Jesień jeszcze piękna, złota, liście szeleszczą pod butami, ale już niebawem zanucimy słowa piosenki zespołu Gazebo z 1984 roku (kiedy to w Polsce przerabiało się nie tylko lampy): „rainy days never say goodbye” o jakże patriotycznym tytule „I like Chopin”. Ufam tylko, że zespół miał na myśli kompozytora, o którego przynależność narodową toczymy spór z przyjaciółmi znad Sekwany i Loary, a nie trunek wyskokowy, wszakże tych reklamować nie można, a piosenka w ucho wpada.

Informacja, jak dawno kupiłem te lampy, uświadomiła mi upływ czasu i kolejny cykl, tym razem życia żarówek, które paliły się i tak dość długo. Dziesięć lat, szmat czasu. Ale czym jest dekada wobec jubileuszu, który świętowaliśmy niedawno w Sopocie! Dwadzieścia pięć lat działa w Trójmieście Konsulat Republiki Chile i tyle samo kieruje nim konsul honorowy Marek Stefan Listowski, mój od dwóch dekad bardzo bliski kolega. Gwoli wyjaśnienia tym, co nie pamiętają albo nie kojarzą, jak dużo to czasu – uprzejmie przypominam: na Kremlu rezydował jeszcze Borys Nikołajewicz Jelcyn, w Białym Domu Bill Clinton, a pod numerem dziesiątym na Dowinig Street Tony Blair. Baliśmy się, że w sylwestra, w związku ze zmianą daty z 1999 na 2000, zatrzymają się wszystkie komputery. Polska nie była członkiem Unii Europejskiej. Na rynek wjechał pierwszy ford focus, zastępując lubianego escorta, a do kin filmy „Matrix” oraz „American Beauty”. Średnie miesięczne wynagrodzenie przekraczało niewiele ponad tysiąc czterysta złotych, a cena litra benzyny przebiła psychologiczną barierę dwóch złotych. Aż się łezka w oku kręci na te wspomnienia, choć z dzisiejszej perspektywy najbardziej brakuje niegroźnego Jelcyna i ceny paliwa. O uroczystości jubileuszu konsulatu i Wielce Szanownego Konsula piszę w innej części niniejszego numeru czasopisma. Tekst i fotorelację polecam uwadze miłych Czytelników.

Kończąc felieton, zapraszam Państwa na Galę Nagród Orły Pomorskie 2024, która już niebawem w Dworze Artusa. Kolejne koło zatoczyło krąg.