Ma być ciekawie, dowcipnie, z pazurem i na czasie. Wszak to felieton. Więc się chwilę pogimnastykuję – nie dosłownie, ale umysłowo, a może duchowo?
S zukam miejsc, by doładować osobisty optymizmu. Robię własny rekonesans. Babski. Na poczcie (mojej dzielnicowej) sprzedają paski i jedyną słuszną prasę oraz książki o jednorodnej tematyce, których nikt nie kupuje. Zasięgnęłam w tej sprawie języka. Kiedyś w jubilerze we Wrzeszczu kupowałam skórzane rękawiczki. Na obsługę w okienku pocztowym muszę czekać cierpliwie w kolejce, jak za dawnych słusznie minionych czasów, bo panie znikają zostawiając kartkę „chwilowo nieczynne”. W sklepie osiedlowym chleb podrożał, marchew lekko podsuszona zalega na półkach, pieczarki sczerniały, wędlina błyszczy w lodówce, ekspedientka kroi plastry z sercem, czyli grubo jakby to były kromki chleba. Dalej szukam. W lokalnej bibliotece otwieranej niedawno z pompą, książek i e-booków jak na lekarstwo, a dostępna literatura mało pociągająca. Marudzę? Skąd, z radością znoszę pouczanie pani bibliotekarki, gdzie powinnam szukać interesujących mnie książek. Najlepiej na drugim końcu miasta. W przychodni zdrowia tłum zagrypionych i chaos kolejkowy. Starsi pacjenci, wspierani w tym roku przez Wielką Orkiestrę Jurka Owsiaka, siedzą z nadzieją, że doktor z nimi dłużej porozmawia. Na mojej ulicy tłok obcych samochodów, bo gdański Zarząd Dróg i Zieleni nie jest w stanie wprowadzić stref płatnego parkowania dla obcych, mimo że tzw. Garnizon buduje się od ponad pięciu lat. A Garnizon spryciula wprowadził płatne parkowanie. Więc samochodziarze lokują się jak leci na sąsiednich ulicach i śmiecą, brudzą – wszak Polak potrafi! A właściciele chodników sprzątają, bo taki jest obywatelski obowiązek. Kiedy patrzę na bezradność urzędników, mam ochotę uciec z mego miasta. Może do Wrocławia albo do Chojnic. Wiem, co mówię. Odrywam się od codzienności i szukam szczęścia w teatrze. Dlaczego – bo 27 marca co roku Międzynarodowy Dzień Teatru. Ten dzień ustalono dokładnie 60 lat temu w Paryżu z okazji otwarcia Teatru Narodów. A w Polsce przetacza się dyskusja z powodu jednej „Klątwy” w Warszawie. Reszta teatrów nieco w cieniu. U nas nie ma klątwy. W Teatrze Miejskim w Gdyni tylko „Lot nad kukułczym gniazdem”. Spektakl idzie w nadkompletach. Nie można dostać biletów. Radość. Choć trudno znaleźć optymizm w szpitalu wariatów. Tekst Kenna Keseya sprzed 55 lat owiany jest legendą filmową i teatralną. W polskim najgłośniejszym przedstawieniu Wojciech Pszoniak i Roman Wilhelmi – grali McMurphego, czołowego wariata totalnego, największego ze wszystkich, a Franciszek Pieczka był wodzem Bromdenem. Miodzio. Tuzy polskiej sceny, wlewali w serca wiarę, że teatr jest sztuką. Krzysztof Babicki, reżyser gdyńskiego przedstawienia o konwencjonalnym nastawieniu, z respektem traktuje własną widownię i zmaga się z tekstem-legendą. Piotr Michalski jest McMurphym, który gra siebie, jak szepczą tzw. „życzliwi”, ale Grzegorz Wolf jako wódz Bromden buduje inny świat. Ten mało optymistyczny spektakl tworzy jednak wewnętrzny system. I co z tego, że w domu wariatów? I tak wiadomo, kto przegra. Z jeszcze większą nadzieją oglądałam dyplom IV roku Studium Wokalno-Aktorskiego im. Danuty Baduszkowej w Teatrze Muzycznym w Gdyni. „Ostatni dzwonek” według scenariusza filmowego Włodzimierza Boleckiego i Magdaleny Łazarkiewicz w reżyserii Mirosława Baki i Anny-Marii Urbanowskiej. Film w reżyserii Łazarkiewicz powstał 28 lat temu. Opowieść o uczniowskim buncie, któremu przewodzi „nowy” brzmi dzisiaj inspirująco. Przedstawienie w przedstawieniu udaje się młodym adeptom w Gdyni. Piosenki z muzyką Gintrowskiego, Kaczmarskiego, Preisnera brzmią przejmująco. Przy tym spektaklu warto pomyśleć i zaufać sztuce. I to jest optymistyczne.