Felieton - dr hab. Tomasz Bojar-Fijałkowski prof. ucz. Prorektor ds. Nauki i Jakości Kształcenia Powiślańskiej Szkoły Wyższej
Subiektywne podsumowanie roku
Aktualny numer „Magazynu Pomorskiego” trafia do Państwa w okresie świątecznym. Mimo zabiegania związanego z szukaniem podarunków dla rodziny i bliskich ufam, że znajdziecie Państwo chwilę na lekturę. Może już po uporaniu się przygotowaniami do Bożego Narodzenia, ale jeszcze przed hucznym wkroczeniem w Nowy Rok 2025, będzie taki moment spokoju i relaksu? Tego Państwu i sobie życzę, po intensywnym, ciekawym i różnorodnym roku 2024.
Wiele lat temu, jeszcze w liceum, czyli w poprzednim tysiącleciu (aż strach to pisać!) robiłem, w tym właśnie okresie, podsumowanie roku, wypisując na kartce kancelaryjnej najważniejsze zdarzenia, osoby, zrealizowane cele i te, których realizacja przejść musi na rok następny. Pozwólcie więc Państwo, że tym razem bilansu tego dokonam na łamach magazynu.
Po pierwsze i najważniejsze, „jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy” – jak śpiewał Wojciech Młynarski, a dużo później i może nawet trochę ładniej powtarzała Daria Zawiałow. Jak jest zdrowie, to już należy się cieszyć, szczególnie jeśli lata poprzednie przynosiły więcej smutnych wydarzeń i strat. Rok kończymy w komplecie rodzinnym, przyjaciół też nie ubyło, może nawet pojawili się nowi? To już czas pokaże.
Po drugie, stabilizacja i choćby drobne sukcesy zawodowe zawsze cieszą, szczególnie po okresie, o ile nie chudych aż siedmiu lat, to na pewno więcej niż siedmiu miesięcy. Zostać prorektorem szkoły wyższej, móc w tej roli zajmować się ciekawymi projektami naukowymi, publikacjami, konferencjami – czego doświadczony pracownik naukowo-dydaktyczny może chcieć więcej? Patrząc w skrupulatnie prowadzone zapiski, tak mnie nauczyła na studiach dobrze zorganizowana promotorka (serdecznie pozdrawiam Panią Profesor), odnotować mogę w roku kalendarzowym trzynaście publikacji naukowych w czasopismach i rozdziałów w monografiach, organizację ogólnopolskiej konferencji naukowej i udział w sześciu innych, także zagranicznych. Jak na pracę w mocno niestabilnym sektorze nauki i szkolnictwa wyższego nie jest źle. Gdyby tylko jeszcze resort nauki przekazał nam informacje o zasadach oceny naszej aktywności i punktacji czasopism naukowych, którą uchylono na początku stycznia, byłoby prawie wyśmienicie.
Naliczyłem też czterdziestu wypromowanych seminarzystów z dyplomami licencjata i magistra, który poszli w świat uskrzydleni wyższym wykształceniem i dyplomem, wprawdzie z uczelni mniej znanych niż pewne Collegium, ale to tylko lepiej. Mam nadzieję, że oni mnie jako promotora zachowają w życzliwej pamięci, bo ja ich nie zapamiętuję po przekroczeniu pięciuset wypromowanych dyplomantów. W minionym roku miałem zaszczyt recenzować także dwie prace doktorskie. Cieszy mnie udział w kreowaniu przyszłych kadr. Tak samo jak nauczanie studentów, ale najbardziej tych z Afryki, uczących się pielęgniarstwa. Nie jest im łatwo, bo w Zimbabwe nie odnotowują temperatur niższych niż piętnaście stopni, ale dzielnie zdobywają umiejętności i wiedzę w odległym kraju. Też kiedyś uczyłem się zagranicą, choć tylko przez rok i w USA, gdzie klimat nie był dla mnie aż takim wyzwaniem. Wiem, jakie to potrafi być trudne, dziwne, nieoczekiwane, kiedy studenci spoza Europy stykają się z polskimi obyczajami, stereotypami, a czasem też uprzedzeniami, które wciąż są, choć mniejsze, niż kiedy zespół Big Cyc zdobywał listy przebojów piosenką „Makumba”.
Utwór ten przypomniałem niedawno znajomym i przyjaciołom podczas domówki/prywatki/potańcówki, czy jak to się teraz określa. Impreza w okolicy Dnia Niepodległości miała motyw przewodni „wszystko co polskie”. Była sałatka warzywna, paluszki, śledzik, smalec i piosenki tylko po polsku. Ileż było zabawy przy melodiach Krawczyka i Perfectu. Goście deklarowali: „Motylem jestem”, w zasadzie to „cała sala śpiewała z nami, tańcząc walca, walczyka parami”. Tańczyliśmy też poloneza, którego parę dni później prezentowałem z córką studentom rodem z Zimbabwe w ramach festiwalu kultury polskiej. Zabawy było co niemiara, zarówno kiedy afrykańscy studenci uczyli się oberka, jak i kiedy z przyjaciółmi krzyczeliśmy, skacząc na parkiecie, co robią rodzice, kiedy „wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni”.
Rok więc kończy się pozytywnie i w dobrych nastrojach. Jak dodam do tego jeszcze udane, bezpieczne i kształcące wyjazdy do Ugandy, Kataru, Francji i niezmiennie czarującej, choć coraz droższej Chorwacji, nie wspominając o Niemczech i Słowacji, to cieszę się jeszcze bardziej. Szczególnie, że każdy taki wyjazd przynosił sporo ciekawych obserwacji, którymi starałem się z Państwem dzielić.
Podsumowując rok, mógłbym oczywiście przedstawić dane makroekonomiczne o produkcji, konsumpcji, inflacji i bezrobociu, ale mam głębokie przekonanie, że parę stron dalej uczyni to ktoś bardzie ode mnie kompetentny. Dlatego też skupiam się na podsumowaniu bardzo subiektywnym, wręcz prywatnym. Stajecie się, Drodzy Czytelnicy, jakby powiernikami moich bilansowych przemyśleń, za co dziękuję. Wdzięczny jestem zarówno Wam za lekturę, komentarze po poprzednich felietonach, lajki i uśmiechy w mediach społecznościowych, jak i Redakcji za gościnę na tych łamach.
Parę miesięcy temu już pisałem o tym, jak ważne jest planowanie. Stąd celów i aspiracji na Nowy Rok 2025 mam też sporo, będę je przedstawiał w miarę realizacji. Trzymajcie kciuki, żeby choć część się ziściła. Tego i Wam życzę, myśląc ciepło w zwyczajowo zimną sylwestrową noc. Tegoroczny sylwester będzie dla mnie inny niż kilkanaście poprzednich. Żona mnie zostawia… i dyżuruje na szpitalnym SORze. Jej oraz Państwu życzę, abyście nie spotkali się tej nocy! Zdrowia i do siego roku!