Felieton - dr hab. Tomasz Bojar-Fijałkowski prof. ucz. Prorektor ds. Nauki i Jakości Kształcenia Powiślańskiej Szkoły Wyższej
„Para po… choć właśnie nie?!”
„Para po” (piszę fonetycznie) – trzeba powiedzieć na Filipinach, żeby zatrzymać środek lokomocji tam, gdzie się chce. Jaki? Przetestowałem chyba wszystkie: bryczka, taksówka, motorynka, motor z przyczepką nazywany trycyklem, samolot, łódź i spotykany tylko na Filipinach jeepney, który jest zbudowanym na bazie starej amerykańskiej terenówki długim, kolorowym pojazdem z zamkniętą paką, do której wchodzi kilkanaście osób. Jest w nim tłoczono, nisko, tylne drzwi zawsze są otwarte, co nie obniża zbytnio gorąca, ale bezpieczeństwo już tak. Nowo wsiadający łańcuszkiem przekazuje kierowcy równowartość półtora złotego i jedzie, aż zawoła „para po”. Wtedy jeepney się zatrzymuje, a część podróżnych wymienia. Czy jeepney mają trasy? Jakie, gdzie są rozpiski? Tego nie udało mi się odkryć.
W tym odległym wyspiarskim kraju spędziłem tydzień w ramach wymiany Erasmus+ z Powiślańskiej Szkoły Wyższej. Co zapamiętam? Filipińczycy są nadzwyczaj uprzejmi, do każdego zwracają się z użyciem słów „sir” albo „madame”. Wszyscy mówią po angielsku, choć mają swoje własne języki i dialekty. Kraj mają piękny, gdy idzie o przyrodę, średnio rozwinięty infrastrukturalnie, ale lepiej niż odwiedzane przeze mnie wcześniej Indie, Bangladesz czy Uganda. Filipińczycy uwielbiają centra handlowe. Do tego nie mogą żyć bez karaoke i fast foodów. Poza znanymi na całym świecie sieciami (nazw nie podaję ze względu na lokowanie produktu) mają swoje lokalne marki łączące burgery z kurczakami, do tego podając naleśniki, a do wszystkiego jeszcze ryż. Je się tu za pomocą sztućców, ale w ograniczonym zestawie, bez noża, tylko widelcem i łyżką. Kraj jest duży, położony na wyspach, nie ma żadnej lądowej granicy. Klimat jest gorący, a ludzie niezwykle życzliwi i pomocni. Dlatego aż się nie chce zawołać „para po” – ‘stój, wysiadam’.
Kora śpiewała, że podróżować jest bosko i miała rację. Nie leciałem wprawdzie jeszcze do Buenos Aires, ale od czasu do czasu się gdzieś wybieram. Nawet kolega skomentował, że dużo wyjeżdżam, kiedy on sam zwiedził już połowę świata i wszystkie państwa arabskie, w których się specjalizuje. Fakt, jak mogę, to jadę. Mam dużą ciekawość świata, a praca i Unia Europejska z programem Erasmus+ mi to ułatwiają. Zainteresowanie to miałem od dziecka, kiedy pieczołowicie oglądałem kolorowe pocztówki, jakie z rejsów z całego świata przywoził mi tata marynarz. W starszym już, niezwykle chłonnym wieku, spotkałem też ludzi, którzy pasją podróżniczą zarażali. Kiedy byłem w liceum i wybierałem się na roczną wymianę do USA, wizytę w mojej szkole złożył prof. Longin Pastusiak, o tejże Ameryce z pasją opowiadając. Wielokrotnie sięgałem potem do jego książek o prezydentach, pierwszych damach, anegdotach, zwierzętach i wszystkim, co z Białym Domem związane. Profesor Pastusiak, człowiek mądry i życzliwy niczym Filipińczyk, pomorski parlamentarzysta, marszałek Senatu, odszedł od nas niedawno. Nawet nie wiesz, kiedy spotkanie na szkolnej pogadance zmieni czyjeś życie i kiedy nagle do idola z młodości będziesz miał zaszczyt mówić po prostu „Longinie”.
Kiedy byłem na studiach, uczestniczyłem w wykładach doc. Henryka J. Lewandowskiego, znanego gdańskiego restauratora. Bez względu na temat zawsze mnóstwo było w nich anegdot, wspomnień ze wszystkich rejonów świata, informacji przezornych i przydatnych. W podróżach Henia Lewandowskiego już niestety padło „para po”.
W tym samym okresie spotkałem Bolesława Senyszyna, męża rozpoznawalnej polityczki, ale na dobrą sprawę o niej moglibyśmy mówić, że to żona tego znakomitego adwokata. Nie znałem wcześniej ani później nikogo, kto tak fascynująco opowiadałby o swoich podróżach, przy okazji wplatając tyleż wiedzy historycznej. Anegdotę o jeździe taksówką z Brazylii do Urugwaju, a może Paragwaju, pamiętam do dziś i sam tak kiedyś pojadę. Byłem właśnie na Filipinach, kiedy odbył się pogrzeb Mecenasa. Inaczej uczestniczyłbym w nim, szczególnie że nieopodal spoczywa mój niezapomniany kolega i szef dr Antoni Jaszczak, także człowiek barwny jak kolorowy ptak z filipińskiego lasu.
Pora kończyć pisanie. Kolejna strona maszynopisu dobiega końca, jest w pół do piątej rano na lotnisku w Manili, zaraz wylatuję do Abu Dhabi. W samolocie trzeba wypocząć, bo na miejscu nie będzie siedzenia na niewygodnym lotniskowym krzesełku tylko zwiedzanie. Karta komunikacji miejskiej wyrobiona podczas poprzedniego postoju, wejściówka do wielkiego meczetu zamówiona, szkoda tylko, że to poniedziałek, bo zamknięty będzie Luwr Abu Dhabi. Do doświadczeń transportowych Emiraty dołożyły już autobus międzymiastowy typu PKS do Dubaju tydzień temu, teraz pora na jazdę po stolicy. Patrząc na kołujące za oknem samoloty, myślę sobie, ile ja miałem szczęścia do spotykania wyjątkowych, mądrych i fascynujących ludzi, którzy zarazili mnie ciekawością świata, innych kultur, barw, obyczajów i smaków. I oby na tej ciekawej drodze nikt na razie nie mówił „para po”.