Napisał do mnie kolega, który parę lat temu wyjechał na stałe do Niemiec. Napisał, ale nie w formie maila czy esemesa. Napisał list. Taki odręczny, staroświecki list, który czyta się tak, jakby piszący opowiadał mi różne rzeczy siedząc naprzeciwko mnie. A pisał o tym, jak po wyjeździe układał sobie życie od nowa, w nowym kraju, wśród nowo poznanych ludzi. Jak on, polonista z wykształcenia, szlifował język niemiecki. Jak dostał pracę w ośrodku wychowawczym dla trudnej młodzieży. Jak powoli i nie bez przeszkód wrastał w nowe środowisko, które przyjęło go życzliwie. No i jak rodzina przygotowuje się do nadchodzących świąt Bożego Narodzenia, chociaż w nowym kraju, to „po naszemu”, z kolorowym drzewkiem, karpiem, kompotem z suszonych owoców i prezentami pod choinką.
To był długi list, pełen emocji i specyficznej temperatury, której na pewno bym nie odczuł gdyby miał formę np. maila. I w sposób dość oczywisty uświadomiłem sobie, że to może być jeden z ostatnich takich listów, jakie jeszcze w życiu otrzymam. Nie dlatego, że chciałbym się wybierać na tamten świat, tylko z powodu pytania: komu się chce dzisiaj pisać takie listy? Parę dni temu wpadł mi w ręce solidny tom „W emigracyjnym labiryncie. Listy 1965–1982” zawierający listy, jakie pisali do siebie Leopold Tyrmand (autor „Złego”, pierwszej w PRL polskiej powieści sensacyjnej, której bohaterem był buntownik i mściciel) i Sławomir Mrożek, emigracyjne tuzy polskiej literatury. Poszczególne listy raz przypominają eseje, innym razem opowiadania, a jeszcze kiedy indziej felietony. Ten tom oraz inne podobne wydawane są drukiem, bo często mówią więcej o korespondujących ze sobą osobach, niż oficjalne życiorysy czy literackie biografie. Przedstawiają ich prywatne spojrzenie na różne sprawy, tłumaczą ich życiowe wybory i własne rozumienie świata. Mając takie treści i taką formę wychodzą poza zwykłą epistolografię, bez wątpienia lokując się już w przestrzeni literackiej. Dlatego od bardzo dawna listowna korespondencja między wybitnymi postaciami jest publikowana w formie książkowej; niektóre z tych wydawnictw stają się bestsellerami. A dzisiaj? Kto dziś pisze takie listy, jak mój kolega emigrant do Niemiec? Chyba niewielu ludzi. Wszystko wskazuje na to, że nieuchronnie zamierać będzie zwyczaj pisania listów, a w konsekwencji publikowania zbiorów tych listów, które mają walory literackie i dokumentują swój czas. „Ludzie listy piszą” – śpiewali „Skaldowie”, ale w wersji współczesnej tekst piosenki powinien brzmieć: „Ludzie listy… pisali”. Jednak nie chodzi tylko o listy. Powoli znikają z naszego życia inne formy komunikowania się poprzez pisanie. Żeby podać najbardziej banalny przykład: jako jeden z pierwszych, cicho i bez rozgłosu, zakończył żywot telegram. Przed laty podstawowa forma informowania bliskich o sprawach ważnych, niecierpiących zwłoki. Pisany najkrócej, bo każde słowo kosztowało, docierał w sposób najszybszy z ówcześnie możliwych, zwykle w jeden, góra dwa dni. Zniknął w wyniku bezwzględnej ekspansji nowych technologii elektronicznych oferujących przekazywanie pisanych informacji nie w jeden czy w dwa dni, ale w kilka sekund za pomocą esemesa lub maila. Kolejnym zwyczajem komunikowania się, który powoli zanika, jest pisanie życzeń na kartkach świątecznych i wysyłanie ich do znajomych. Kiedyś zwyczaj wręcz obowiązujący, dzisiaj coraz rzadszy. Karty z życzeniami świątecznymi były nie tylko kultywowaniem powszechnego obyczaju, ale pisane ręcznie wyrażały szacunek piszącego do adresata. Wysyłały karty pojedyncze osoby, rodziny do krewnych, a nawet firmy do kontrahentów i partnerów biznesowych oraz do swoich byłych pracowników będących na emeryturze. Obecnie rolę kart świątecznych przejęły wszechobecne esemesy i maile. Ile jest w nich świątecznego ciepła i serdeczności – niech każdy sam osądzi. Ja otrzymuję ich dziesiątki. Jeden z moich przyjaciół co roku przysyła mi długie i uroczyste życzenia, których samo wklepanie w klawiaturę telefonu wymaga starań i czasu. Zawsze ceniłem sobie, że ktoś o mnie pamięta, nawet wówczas gdy przez przypadek odkryłem, że życzenia tej samej treści otrzymuje co najmniej kilkunastu kolejnych kolegów, bo telefon komórkowy daje możliwość przesłania tej samej korespondencji do wielu odbiorców, nie mówiąc o tym, że ich treść została ściągnięta z Internetu oferującego całą gamę ich wariantów. Ale nie bądźmy małostkowi… Czy jest w tym wszystkim coś złego? Oczywiście nie. Bo nie ma sensu krytykowanie, a tym bardziej buntowanie się przeciwko temu co nieuchronne. Maszerująca zwycięsko elektronika ułatwia ludziom życie i nikt tej ekspansji nie zatrzyma. Znajomy młody człowiek zapytany, czy zna zwyczaj wysyłania kart świątecznych, zdziwił się: wiem co to jest, ale po co miałbym gryzmolić, przecież mam komórkę. I słusznie. Przecież on urodził się już w nowej, elektronicznej rzeczywistości i innej nie zna. Jest dla niego oczywista tak samo, jak np. fakt, że większość młodych ludzi poznaje swoje dziewczyny, późniejsze życiowe partnerki, przez… Internet. Wszedłem do kawiarni i policzyłem, że przy stolikach siedzi osiem osób, każda samotnie, a sześć z nich ma przed sobą laptop. Trochę to smutny widok, ale tak po prostu jest i tyle. Może tylko trochę szkoda, że coraz mniej w tym wszystkim bezpośrednich kontaktów i odrobiny romantyzmu. Dlatego przyjmijcie tradycyjne serdeczne życzenia ciepłych, udanych świąt i spełnienia marzeń w nadchodzącym nowym roku, jakiekolwiek by one były; nawet tych związanych z jeszcze nowszymi technologiami komunikowania się. PS. Nie zapomnijcie wysłać kartek świątecznych do rodziny i przyjaciół.