Kiedy trudno oddychać…

Alina Kietrys
Alina Kietrys
Dziennikarka, publicystka, nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Gdańskim

Wiosna na zakręcie. W moim ogrodzie kwitnie na żółto i na niebiesko dużo kwiatów: krokusy, hiacynty, żonkile, bratki, no i krzak forsycji obsypał się obficie na żółto. Jest właściwie pięknie, a ja… nie radzę sobie z tym czasem. I nie jestem w takich reakcjach odosobniona.


Kiedy trudno oddychać…

Wiosna na zakręcie. W moim ogrodzie kwitnie na żółto i na niebiesko dużo kwiatów: krokusy, hiacynty, żonkile, bratki, no i krzak forsycji obsypał się obficie na żółto. Jest właściwie pięknie, a ja… nie radzę sobie z tym czasem. I nie jestem w takich reakcjach odosobniona. Ta wojna mnie przeraża i przerasta, i kompletnie zmienia moje dotychczasowe rozumienie i myślenie o otaczającym mnie świecie. Okrucieństwo wojsk rosyjskich w Ukrainie mąci mi rozum. Po prostu nie mogę uwierzyć, bom człowiek malej wiary, że barbarzyństwo w XXI wieku ma się tak dobrze. I to oficjalnie, na wszystkich dostępnych stronach internetowych, w telewizji, w gazetach. Radio poraża tylko słowem, ale i to bolesne niczym wyrywanie na żywca paznokci. Wracają do mnie zakopane gdzieś głęboko w mózgu wspomnienia, opowieści mojej babci i mamy. One były z Kresów. Opowiadały niechętnie o tym, co się działo wokół nich po 17 września 1939 roku. Oszczędne były w słowach i w całym życiu. Miały swój styl, który wprowadziły do domu gładko, mimo że stamtąd przyszły dosłownie z dwoma walizkami, w które zapakowały całe swoje życie. Było w tych walizkach naprawdę niewiele, ale kilka drobiazgów do dzisiaj przechowuję jak moje „rodzinne relikwie”. Malutki różowy wazonik na króciutkie kwiatki. Stawiam go od lat blisko siebie, teraz z bratkami niebiesko-żółtymi. Serce mi pęka, jak patrzę na te tobołki, plastikowe siatki, z którymi część uchodźców z Ukrainy stoi w kolejce przed granicą, a potem wsiada już po naszej stronie do pociągów. Moje pokolenie dorastało w cieniu wojny. Przyjazd każdej rodziny z Kresów do nowej Polski był traumą, z którą radzili sobie z trudem. Słowa „repatrianci” albo co gorsze określenia „ruskie” kobiety w moim domu nie znosiły. Ich niepokój i niepewność obserwowałam przez lata. Babcię drażniły głośne, ostre dźwięki. Nie tolerowała krzyku, nie podnosiła głosu. Jak była zdenerwowana, mówiła coraz ciszej. Mama natomiast nie lubiła mężczyzn w mundurach. Obojętnie w jakich mundurach, a i tzw. ubeków wyczuwała na kilometr. Nasz pies nie znosił nawet listonosza. Ten wpisany w ich życie lęk i różne nawet kontrolowane niechęci trwały długo, latami. Czasami coś tam między sobą szeptały, milkły, kiedy pojawiałam się ja albo moja siostra. Pamiętam, że unikały nawet sąsiedzkich kontaktów, bo miękki akcent i zaśpiew w sposobie mówienia je zdradzał. Mama bardzo się starała poprawiać swoją fonetykę i prawie jej się to udało. Babcia za to czasami mówiła: „A co, niech wiedzą, skąd przyjechałam”. Dzisiaj je wspominam z największą czułością, ale też coraz lepiej rozumiem ich strach i ich demony. One są też we mnie.

Teraz nasz globalny świat zalewają najbardziej okrutne zdjęcia i relacje. Trudno uwierzyć, że to się dzieje w czasach, w których tak zajadle dyskutuje się o godności człowieka, prawach kobiet, czy z nadzwyczajną troską debatuje o wychowaniu dzieci. A tam, niemal za naszym polskim progiem, bo dzisiaj świat się po prostu skurczył, morduje się wszystkie ideały, a ludzi przede wszystkim. Zniknęły pojęcia: godność, wolność, człowieczeństwo, bo wojna wszystko niszczy. A wielcy tego świata prowadzą bardzo ważne polityczne rozmowy. Spotykają się, debatują, apelują, wydają odezwy, radzą, a nawet sugerują, by walczącej Ukrainie nie dostarczać broni. A tam haniebne gwałcenie, bestialskie znęcanie się rosyjskich żółdaków, mordowanie cywilów starszych i młodszych, kobiet i dzieci stało się normą. Tam nie ma prawa, tam rządzi zło…

Na szczęście my tutaj, u nas wspieramy Ukraińców i Ukrainki. Naprawdę przyjmujemy ich z otwartymi rękoma i sercami. Rozumiemy znakomicie ich ucieczkę przed wojną, strach i bezradność. Działania i pomoc w każdej chwili są godne najwyższego podziwu. Znam dziesiątki osób, firm, samorządów, organizacji społecznych, osób publicznych i nikomu nieznanych, które daję z siebie i od siebie niemal wszystko: od pieniędzy po ostatnią wolną przestrzeń w ich domu. Chylę czoło, bo wiem, jak ciężko jest spełniać obietnice pomocy. Oby nie zabrakło nam energii i siły, oby nie wypaliła się dobroć, którą tu ówdzie próbuje się nadszarpnąć. Bądźmy razem, nie słuchajmy „warczących” na siebie polityków, a w te święta Wielkanocne składajmy sobie jak najszczersze życzenia w niebiesko-żółtych kolorach.
Alina Kietrys