Kiedy człowiek bezradny...

Alina Kietrys
Alina Kietrys
Dziennikarka, publicystka,
wykładowczyni i mentorka.

Zaczęło się lato! Stwierdzenie banalne – fakt. Ale kiedy ciepło, słonecznie i urlopowo chciałoby się, żeby wszystko układało się jak najlepiej, albo wręcz znakomicie. A tu los lubi płatać figle, o czym wiedzą nieomal wszyscy. Wszak z czego najbardziej śmieje się Pan Bóg? Oczywiście z naszych mozolnie układanych planów! No więc moje plany legły w gruzach, gdy okazało się, że muszę uzależnić się na długie tygodnie od funkcjonowania naszych ukochanych placówek służby zdrowia. Zaczęło się od oddziału ratunkowego w szpitalu na gdańskiej Zaspie. Dowiozłam pacjenta osobiście, by nie fatygować transportu medycznego. Wizyta u lekarza, badania, wyniki, konsultacje i decyzja z wypisem – łącznie siedem godzin na korytarzu w ciasnocie i duchocie. Pielęgniarz z włosami postawionymi na żel ochrzaniał starszą panią, która się upomniała o siebie. Czekała już trzecią godzinę na korytarzu. Ostry chłoptyś – pomyślałam – tylko dlaczego jest ratownikiem. Za chorą nikt się nie ujął. Ja też nie – przyznaję ze wstydem, bo lekko zbaraniałam. Po kilku dniach spotkałam tego samego młodzieńca w czerwonym ratowniczym uniformie na korytarzu izby przyjęć Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. Też był widoczny i głośny. Jeszcze ze dwa spotkania i zacznie mi się przystojniaczek śnić po nocach. Na tzw. przechowalni, czyli w salach obserwacyjnych naszych dwóch szpitali, ludzie chorzy czekają. Czasami po kilka dni (szpital na Zaspie!). Nie ma miejsc, więc tkwią tam za zielonymi zasłonkami z fizeliny bez cienia nadziei i poszanowania Praw pacjenta. Cywilizacja XXI wieku. Na Gdańskim Uniwersytecie Medycznym sytuacja podobna. Sala obserwacyjna oddziału ratunkowego wygląda jak zajezdnia tramwajowa, łóżka stoją w szeregach.

Ratownicy z pogotowia ratunkowego mają różne twarze. Trafiłam na takiego, który dyskutował nad sensem przyjazdu po północy do pacjenta, a kiedy chory z dusznościami zapytał, czy ma umierać? – odpowiedział uprzejmie, że jednak może znajdzie jakąś karetkę i dojedzie. Dojechali we dwóch. Jeden wkłuwał się kilka razy z mozołem, by wreszcie założyć wenflon, a drugi wpisywał dane do komputera i pouczał, co należy robić w dzień, a co w nocy. Sens był oczywisty, w nocy nie wzywa się pogotowia. Pacjent pojękiwał z cicha. Kiedy słyszę, że ratownicy medyczni będą strajkować , bo za mało zarabiają, to oczywiście wznoszę palce w geście... poparcia. Oczywiście, dać im więcej! Niech wiedzą, że są potrzebni i doceniani. Kocham wszystkie pielęgniarki, te ze starych budynków dawnej Akademii Medycznej również. Szczególnie, gdy w okolicach południa zasiadają na kawę i ciastka w dyżurkach, bo jednak jakiś wdzięczny pacjent, który właśnie wychodzi do domu, przyniósł „dziękczyniec”. Jeździłam na jeden z oddziałów przez dwa tygodnie, dzień w dzień. Widok zawsze był taki sam. I tam też doświadczyłam skarżenia pielęgniarki na pacjenta, że niegrzeczny, że nie słucha, że nie chce leżeć na sali-umieralni, że się denerwuje na procedury. To złote słowo dzisiaj w służbie zdrowia. I najważniejsze. A to że pacjent do godziny 13.00 nie dostał leków w dzień weekendowy, nie jest niczym nadzwyczajnym. Jeśli ktoś z kierownictwa administracyjnego Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego byłby zainteresowany, gdzie szwankuje organizacja pracy, gdzie znieczulica zrobiła już swoje – służę informacją. W końcu jestem dziennikarką. A lekarze? Kochani ponad wszystko. Pacjentem na internie opiekuje się najczęściej młódź rezydencka. Nawet się stara i przejmuje, chce dogodzić i pomóc. Ale niewiele może. A lekarza – opiekuna rezydentów, starszego stażem i doświadczeniem spotkałam w ciągu dwóch tygodni raz, kiedy zabierałam chorego do domu. Lekarze z pacjentami rozmawiają rutynowo, to numer statystyczny, wiekowi chorzy – ich zdaniem – to dziadkowie, bo zdaje się, że personal klinik zapomina, że w większości żyjemy dłużej w niezłej kondycji umysłowej, choć czasami w gorszej fizycznej. Starszy pacjent, stary problem. Podejrzenia, że rodzina zostawiła, podrzuciła do szpitala, szczególnie w okresie jakiś świąt, to norma. Artykułowanie takich domniemań odbywa się bez ogródek. Poinformowała mnie o tym zarówno narzekająca na wszystko pielęgniarka jak i pani sprzątająca. Kiedyś to była salowa, a dzisiaj uzbrojona w wózek i zestaw szczotek i szmat osoba dobrze poinformowana z komórką przy uchu, natomiast gorzej sprzątająca. Radzę administracji GUM zajrzeć w kąty na salach, w których leżą chorzy i sprawdzić przy okazji, jak często brakuje środków dezynfekujących w dozownikach. Napisy zachęcające do zachowania czystości oczywiście wiszą wszędzie... Ale byłam też w szpitalu przyjaznym – zakaźnym w reorganizacji, Tam był uśmiech i przestrzeń. Proszę więcej takich miejsc.