Gdańsk i Kraków – to jest to!

Alina Kietrys
Alina Kietrys
Dziennikarka, publicystka, nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Gdańskim

J estem na niby czy w  rzeczywistości? Zastanawiam się od kilku tygodni nad tym banalnym i oczywistym pozornie pytaniem. Nie dają mi spokoju napięcia polityczne, generowane świadomie, z lubością. Żyję już dostatecznie długo na tym świecie, żeby wiedzieć, że do oczywistych zjawisk przykłada się różne miary. Pamiętam doskonale zdarzenia publiczne i polityczne z ostatnich dziesięcioleci XX wieku i ciągle jestem w wirze spraw współczesnego stulecia. Może niepotrzebnie? Może, ale póki jestem, nie umiem milczeć. Przyglądam się działaniom aktualnego ministerstwa, które ma kulturę i dziedzictwo w nazwie, i  zastanawiam się, po co wszczyna się kolejny konflikt. Europejskie Centrum Solidarności jest częścią Gdańska. Jest miejscem ważnym dla miasta, tworzonym mozolnie, ale konsekwentnie. Śp. Prezydent Paweł Adamowicz miał w  wykreowaniu tego miejsca jako swoistego genius loci Gdańska niebagatelny wkład. Teraz propozycje centralne, czyli dotacja ministerialna – czytaj: kasa – miałaby trafić do ECS w zamian za stworzenie nowej struktury i  ministerialne ingerowanie w  program placówki. Ta propozycja nie została przyjęta przez samorządy Gdańska i Województwa Pomorskiego. Wyraźnie znacząca część gdańszczan nie chce się zgodzić na przewartościowywania. Z pewnym zażenowaniem patrzę, jak dzisiejsi władający symbolami dawnej Solidarności wycofują swoje poparcie, bo ponoć im wolno, uważają się za spadkobierców tamtej „S”, mają struktury i wiedzą, co robią. No właśnie, czy wiedzą w zderzeniu z działaniami Bogdana Borusewicza, Bogdana Lisa, Władysława Frasyniuka? Przewartościowywanie wydarzeń to zajęcie zdecydowanie dla historyków, choć oczywiście biorą w  tym udział politycy. Przypomina mi się słynne zdanie Andrzeja Poniedzielskiego: „Jeśli ktoś idzie do polityki… Hmmm… znaczy idzie za potrzebą”. Niech idzie, tylko po co zabiera ze sobą tych, którzy nie muszą na jego modłę w tym uczestniczyć?!

Podróże kształcą – to też banalne. Jednak ostatnio pojeździłam po Polsce. No i  niestety, potwierdziła się stara prawda, że w  zależności od tego, co chcesz usłyszeć – to słyszysz. W Krakowie posłuchałam narzekań na Unię Europejską i równocześnie zapewnień, że na pewno zagłosują na innych niż opcja pani Wasserman, bo jej ta komisja do zbadania przekrętów Amber Gold nie wyszła na dobre i za dobrze. Za to w Teatrze Słowackiego, cudem, dzięki uprzejmości dyrekcji teatru, wcisnęłam się na „Imię róży” Umberta Eco. Spektakl dopiero co po premierze, walą tłumy, nikt nie wychodzi w  przerwach, a  widowisko trudne i  wymagające cierpliwości. Adaptacja i reżyseria to dzieło Radosława Rychcika – rocznik 1981. Pomysłowy, wrażliwy i  skuteczny artysta, świetna inscenizacja. W  krakowskim spektaklu wizja świata w opactwie benedyktynów przeżartym różnorakim złem i pożądaniem wstrząsa i porusza. Realizacje teatralne Rychcika znane są i nagradzane w Polsce i na świecie. Reżyser był laureatem Lauru Konrada (ważna nagroda teatralna!) i  zwycięzcą w Paszportach „Polityki”. W Gdańsku jeszcze nie pracował, choć pokazywał pięć lat temu poznańską realizację „Dziadów” w ramach Festiwalu Wybrzeże Sztuki. Miejmy jednak nadzieję, że dyrektor Adam Orzechowski z Teatru Wybrzeże poszerzy wachlarz reżyserów i „odstąpi” choć z jeden spektakl. Warto postarać się, by Radosław Rychcik zrealizował premierę na naszej scenie. Zapraszać najlepszych – to jest to! W tym samym czasie obejrzałam też w krakowskiej Bagateli farsę „Pomoc domowa”. Klasyczna opowieść o małżeńskich romansach i zaradnej pomocy domowej, która wszystkich chce wybawić z opresji. Też był komplet widzów, którzy się świetnie bawili i z pewnością nie roztrząsali w tym czasie słynnego zdania z „Imienia róży”: „Kiedy przyjdzie inkwizytor, wszystko stanie się jasne. To, co kryte, wyjdzie na jaw, a drogi kręte staną się prostymi”. W Krakowie zachwycił mnie też Pawilon Józefa Czapskiego w Muzeum Narodowym – inwestycja miasta z 2016 roku, wsparta środkami Unii Europejskiej. Koncepcję artystyczną obiektu i ekspozycji zaproponowała profesor Krystyna Zachwatowicz-Wajda, która wraz z mężem przyjaźniła się przez lata z  artystą. Opowieść o  Józefie Czapskim z  wykorzystaniem najnowszych możliwości multimedialnych, ze świetnie skomponowaną opowieścią o całym właściwie XX wieku jest bardzo interesująca. Czapski żył aktywnie – był artystą, znawcą sztuki, literatury, pisarzem, był oficerem Wojska Polskiego, brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej, był w Armii Andersa (odznaczony Orderem Virtuti Militari). Po wojnie współtworzył paryską „Kulturę”. Za życia uznano jego wielkość. Ekspozycję krakowską wzbogacają dzieła, które są darami szwajcarskiego marszanda Czapskiego. Zastanawiam się, kiedy urzeczywistni się w  Gdańsku idea galerii sztuki współczesnej przy Muzeum Narodowym w Gdańsku. Bardzo by się przydała. Na razie Aneta Szyłak, przyszła kuratorka, organizuje wystawy w warszawskiej Zachęcie. Ale wiadomo, „Niech żywi nie tracą nadziei” – wołał poeta. Więc ja nie tracę. Szczególnie, że mieszkam tutaj: w  Gdańsku i  na Pomorzu. Moje miasto też ma potęgę, co znowu udowodniło.