fot. Magdalena Rosman
Dzień z życia latarnika
Z Cześkiem Romanowskim rozmawia Marysia Kiedrowicz
Młodszy latarnik w gdańskim Nowym Porcie, dziennikarz, stały bywalec koncertów trójmiejskiej sceny muzycznej. Pochodzi z Sejn, od ponad 25 lat mieszka w Gdańsku. Dzielą nas trzy dekady, a łączy zamiłowanie do Beatlesów.
Gdyby miał powstać serial o Twoim życiu, to jaka byłaby tytułowa piosenka w czołówce?
„A Day In the Life” Beatlesów – najpiękniejsza piosenka, jaka kiedykolwiek powstała.
Jakie jest zatem życie latarnika? Jak wygląda Twój dzień?
Można by rzec, że banalnie. Ot, wstaję rano, idę przez las do tramwaju – mieszkam na Niedźwiedniku, a to trochę drogi od Nowego Portu, i po pół godzinnej jeździe jestem na latarni. Otwieram, zapalam światło, w sezonie rozkładam pamiątki do sprzedaży i czekam na zwiedzających. Czasem – poza sezonem – nikt nie przychodzi albo przychodzi kilka osób, więc siedzę sobie sam, patrzę na Martwą Wisłę, na przepływające statki, rozmyślam, czytam. Mam to szczęście, że pracuję w niezwykłym miejscu nie tylko w znaczeniu historycznym, ale też w takim, w którym nie muszę cały czas siedzieć w pomieszczeniu – tak jak bywało, kiedy pracowałem jako dziennikarz w różnych redakcjach. Mogę sobie wyjść na zewnątrz, cieszyć się otoczeniem latarni, posiedzieć na słońcu i poopalać twarz. No, a po całym dniu zamykam i wracam do siebie, od jakiegoś zresztą czasu na piechotę.
Jak zaczęła się Twoja historia z latarnią w gdańskim Nowym Porcie?
To było z piętnaście lat temu. Pracowałem wówczas w miesięczniku „Nasze Morze”, który – jak sama nazwa wskazuje – zajmował się opisywaniem historii związanych z morzem. Przeczytałem gdzieś o człowieku, który zdecydował się kupić zamkniętą, zabytkową latarnię morską w Nowym Porcie i postanowiłem zrobić o nim materiał. Spotkałem się z panem Jackiem Michalakiem – on bowiem był tym człowiekiem. I tak się zaczęła nasza znajomość. Pan Jacek urodził się w Warszawie, ale lata dzieciństwa i młodości spędził w Gdańsku, z którego – na progu dorosłości – wyjechał najpierw do Niemiec, potem do Kanady, w której spędził czterdzieści lat. Był inżynierem, ale też i podróżnikiem, napisał także powieść. Fascynujący, przemiły człowiek, który pod koniec lat dziewięćdziesiątych przyjechał do Gdańska i dowiedział się o zamkniętej w 1984 roku latarni morskiej. A ponieważ ze swego domku nad rzeką św. Wawrzyńca widział mnóstwo latarń morskich, wpadł na pomysł, żeby kupić tę gdańską. Kupił ją, wyremontował i w 2004 roku udostępnił do zwiedzania. I kilka lat później się poznaliśmy. Napisałem o nim i jego latarni ze trzy teksty i pozostawaliśmy w kontakcie. Po jakimś czasie straciłem pracę w „Naszym Morzu” i przez wiele miesięcy byłem bezrobotny. W trzecim roku mego bezrobocia, na przełomie marca i kwietnia 2015 roku, pan Jacek zaproponował mi pracę na latarni w charakterze sprzedawcy biletów i pamiątek. Przyjąłem tę ofertę z radością, bo na latarni, kiedy go odwiedzałem, zawsze czułem się dobrze. No i przepracowałem ciurkiem pięć miesięcy, aż do końca tamtego sezonu. Z czasem zacząłem pracę w innej redakcji, ale przed sezonem albo w weekendy pomagałem na latarni. A kiedy, po kilku latach, moja praca zaczęła mnie już nużyć, zaproponowałem panu Jackowi, żeby latarnia była czynna przez cały rok, nie tylko wiosną i latem. Byłem przekonany, że się nie zgodzi, że będzie miał obiekcje, a okazało się, że on już od jakiegoś czasu myślał o takim właśnie działaniu latarni, tylko nie miał kogoś, kto by tam po sezonie siedział. I tak w styczniu 2022 roku zacząłem całoroczną pracę na latarni.
To niesamowite jak połączyły się Wasze losy. A co z Twojej perspektywy i doświadczenia najbardziej przyciąga ludzi do latarni?
Są dwa rodzaje odwiedzających latarnię osób. Jedni są głównie ciekawi widoku z niej, a muszę dodać, że z latarni widać niemal całą Zatokę Gdańską i olbrzymie połacie Trójmiasta. Drugi rodzaj to ludzie zakochani w latarniach morskich, zwiedzający te, które znajdują się na naszym wybrzeżu, a także za granicą. Interesuje ich nie tylko widok, ale sama latarnia, jej historia.
A jaka jest jej historia?
Niecodzienna. Latarnia w Nowym Porcie, wybudowana w 1894 roku, służyła trzem celom. Pierwszym było pokazywanie statkom płynącym z Helu drogi do gdańskiego portu. Druga funkcja wiązała się z tak zwaną kulą czasu, umieszczoną na szczycie, która to kula, podnosząc się, a następnie opadając punktualnie o godzinie 12.00 pozwalała kapitanom stojących na redzie Gdańska statkom regulować chronometry, co później przydawało się przy wyznaczaniu – już na pełnym morzu – pozycji geograficznej. Wreszcie na latarni znajdowała się stacja pilotów morskich, którzy wypatrywali statków chcących wpłynąć do portu, płynęli do nich swoimi łódeczkami i pilotowali te jednostki. Była też pierwszą latarnią na wybrzeżu Bałtyku, która od początku swej działalności miała zasilanie elektryczne. A pierwszego września 1939 roku, o godzinie 4.45 karabin maszynowy umieszczony przez niemieckich żołnierzy w jednym z okien latarni zaczął ostrzeliwać polską składnicę wojskową na Westerplatte, co wiąże się z początkiem drugiej wojny światowej.
A czy Ty wcześniej przejawiałeś fascynację latarnią i jej historią, czy zainteresowanie pojawiło się z czasem?
Nie, bo o latarni w Nowym Porcie, pomimo tego, że mieszkałem w Gdańsku już wtedy parę dobrych lat, nie wiedziałem nic, nie wiedziałem, że ona nawet istnieje. W ogóle nie odwiedzałem Nowego Portu, zwiedziony i wystraszony opowieściami o „dzielnicy latających noży”. A to przecież już zamierzchła przeszłość, Nowy Port zmienia się i pięknieje, i w sumie nigdy nie czułem się tu niebezpiecznie. No więc latarnię po raz pierwszy zobaczyłem, kiedy pierwszy raz spotkałem się na niej z panem Jackiem. A więc zainteresowanie nią pojawiło się z czasem, dochodząc do takiego momentu, że na prośbę pana Jacka napisałem o latarni w Nowym Porcie książkę, czy może raczej ładnie wydaną broszurkę, pod tytułem „Latarnia Morska Gdańsk Nowy Port i Kula Czasu 1894”. No a potem – jak już mówiłem – zacząłem na niej pracować już na pełen etat przez cały rok. I ciągle przychodzę tam z wielką przyjemnością.
Ciekawi mnie, jakie jest Twoje najmilsze wspomnienie z latarni?
Och, takich chwil jest całe mnóstwo! Właściwie zdarzają się każdego dnia, chociażby wówczas, kiedy któryś ze zwiedzających rzuca mi na pożegnanie: „piękny widok”, „pracuje pan w niezwykłym miejscu”, życzą mi dobrego dnia. Wiesz, dla mnie to nie jest „zwykła” praca, pracuję w wyjątkowym miejscu. Nigdy jeszcze, w żadnym z moich licznych zajęć nie czułem tak mocno, że sprawiam ludziom radość, że moje zajęcie, choć przecież banalne, bo sprzedaję bilety i pamiątki, a też czasem opowiadam o latarni, jest pożyteczne, że fakt wpuszczenia kogoś na latarnię często wiele dla tego człowieka znaczy. Niejednokrotnie widziałem ludzi nie tylko zadowolonych, ale też wzruszonych, nie chcących opuszczać zbyt szybko terenu latarni, poddających się panującemu tam, nieśpiesznemu rytmowi. Przypomina mi się w tej chwili pewna dziewczynka, pięcio-, może sześcioletnia, która po zwiedzeniu latarni z rodzicami, siedziała na ławce kompletnie nieobecna, nie reagująca na pytania rodziców, jakoś – tak sobie myślę – zauroczona tym miejscem. Pamiętam też, jak siedziałem sobie na krześle pod latarnią, wygrzewając się w słońcu i pewna zwiedzająca popatrzyła na mnie dłużej niż zwyczajowo patrzy się na nieznajomego człowieka i powiedziała: „Pasuje pan do tego portu”. No nic piękniejszego nie mogłem chyba usłyszeć.
Twoja obecność i styl bycia bezpośrednio wpływają na aurę tego miejsca i na to, jakie wspomnienia ludzie zabiorą ze sobą do domu. Sama miałam okazję niejednokrotnie odwiedzić Cię na latarni i z pewnością zgodzę się z tym komentarzem, pasujesz tam doskonale [śmiech]. Na koniec chciałabym zapytać Cię, jak zachęciłbyś czytelników „Magazynu Pomorskiego” do odwiedzenia latarni w gdańskim Nowym Porcie?
Jeżeli po tym wszystkim, co powiedziałem o latarni, po tych wszystkich na jej cześć peanach, ktoś nie będzie czuł się przekonany do jej odwiedzenia, no to ja już nie wiem [śmiech].
Rozmawiała Marysia Kiedrowicz
fot. Anna Maria Biniecka
fot. Gosia Bilicka