POWRÓT/WSTECZ
Duet z zasadami - Stocznia CRIST SA

Duet z zasadami
Stocznia CRIST SA

O tym, że można zrobić wszystko, nawet „morskie dziwolągi, z nogami czy bez”, jeżeli dobierze się duet, a potem zespół ludzi z pasją, rozmawiamy z Ireneuszem Ćwirko i Krzysztofem Kulczyckim, twórcami Stoczni CRIST – firmy, która już od 35 lat działa na trudnym stoczniowym rynku i wciąż jest w awangardzie.


Może panów zaskoczę, ale pierwsze pytanie nie będzie o statki, portfel zamówień ani o to, jak to się stało, że Stocznia CRIST jest jedną z najważniejszych w Europie. Zapytam o to, jak to się stało, że od 35 lat tworzycie panowie wręcz doskonały biznesowy duet?
Ireneusz Ćwirko: Faktycznie, wiele osób mówi nam, że to jest wyjątkowe, że taka przyjaźń jak nasza rzadko zdarza się w biznesie. Chyba nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak ważna w moim życiu jest znajomość z Krzysztofem, jak ważne jest to, że kiedyś zdecydowaliśmy się zrobić coś swojego, ale razem. Dla mnie to, że robimy to wspólnie, jest wręcz oczywiste. Poznaliśmy się w Stoczni Północnej. Naprzeciwko olbrzymiej hali Oddziału Prefabrykacji K-1 mieściła się pochylnia ślizgowa – jej kierownikiem był właśnie Krzysztof. Ja wówczas chyba jeszcze pracowałem w biurze projektowym, on był project managerem.
Krzysztof Kulczycki: Pracujemy od lat razem przede wszystkim dlatego, że w podstawowej kwestii, tej, która była i jest fundamentem, zawsze mieliśmy to samo zdanie. A chodzi o podejście do pieniędzy. Nie pociągał nas szybki zarobek, nie pociągała nas konsumpcja. Naszą motywacją nie była kasa, a chęć budowania, tworzenia czegoś na długi dystans, nie na krótko. Pieniądze zarabialiśmy, ale przede wszystkim na inwestycje. Nie powiem, że nie było pokus. Jednak jeden drugiego pilnował.
Ireneusz Ćwirko: Oczywiście mamy bardzo różne charaktery. Wymiana zdań bywała i bywa czasem bardzo ostra, ale zawsze wybieramy taki wariant, do którego po tej dyskusji dojdziemy wspólnie. Żaden z nas nie próbuje wybić się na niepodległość, nie chce rządzić. Zwykle ktoś w takim teamie chce być ważniejszy. My nie mieliśmy z tym problemu, dzieliliśmy się rolami. Widzimy się codziennie rano. Każdy robi swoje. Krzysztof jest dzisiaj w radzie nadzorczej, a ja jestem prezesem. A wie Pani dlaczego? Rzuciliśmy monetą i na mnie wypadło. Cóż, w grach losowych mam szczęście.

Tak po prostu, rzut monetą?
Krzysztof Kulczycki: Tak. A czego więcej potrzeba? Przecież nie o tytuły chodzi, a o cel.

Wielu firmom wydaje się, że mają cel, ale nie zawsze udaje im się go osiągnąć.
Krzysztof Kulczycki: Oprócz celu potrzebne jest też mocne zaangażowanie. Jeżeli chcesz, żeby to, co tworzysz, rosło, to poświęcasz temu każdą wolną chwilę. Jeżeli musisz wybrać, czy ostatnią złotówkę wydać na bułkę z masłem, czy na szlifierkę kątową, to wybierasz szlifierkę, uznając, że na bułkę przyjdzie czas. Firma, którą budujesz od zera, staje się twoim dzieckiem, a przecież dobry rodzic własnego dziecka nie zniszczy, a wręcz przeciwnie, wspomoże i będzie starał się ułatwiać mu życie. I tak to jest w naszym wypadku. Należy też pamiętać, że nie zawsze zaciskanie pasa i inwestowanie skończy się wielkim sukcesem czy choćby znacznym sukcesem. Może skończyć się jedynie określonymi osiągnięciami, ale to też dużo. Jednak, żeby cokolwiek osiągnąć, trzeba mieć wsparcie w rodzinie, a szczególnie w „drugiej połówce”. Przecież tworzy się nie dla samego tworzenia czy dla siebie, robi się to też z myślą o rodzinie. Żona od początku musi wiedzieć, co i jak, co zastawiłem z naszego majątku, żeby firma się rozwijała. A takie były początki. Pozastawialiśmy swoje domy, wszystko, co było możliwe. Jednak co tam, było, minęło.
Ireneusz Ćwirko: Też tak myślę. Wiem, że gdyby nie żona, to to wszystko by się nie udało. Ona zarządzała domem, rodziną, a ja firmą. Na tyle się uzupełnialiśmy, że rodzina jest razem, dzieci wychowane, firma zadbana. Wspólnymi siłami dało się to zrobić. Ta firma powstała i rozwinęła się dzięki rodzinie i przyjaciołom. Najpierw byli przyjaciele i współpracownicy ze Stoczni Północnej oraz najbliższa rodzina. I ta grupa pracowników z pierwszych lat istnienia firmy przekazała wartości – zaufanie, szacunek, otwartość, odpowiedzialność – wszystkim następnym, którzy do CRIST dołączyli.

A jak to się stało, że firma CRIST powstała? Przecież to były czasy, gdy ludzie raczej chwytali się za handel, a nie za przemysł stoczniowy?
Ireneusz Ćwirko: Jesteśmy inżynierami od budowy okrętów, całe życie pracowaliśmy w stoczniach, to wzięliśmy się za to, na czym się znaliśmy. Może dlatego się udało.  Na pewno pomogła determinacja. Za namową stanął do konkursu na stanowisko dyrektora technicznego Stoczni Północnej, lecz ze względu na brak przynależności do PZPR nie otrzymałem tego stanowiska. To mnie bardzo zabolało, bo nie liczyły się kompetencje. Dlatego zdecydowałem, że nie ma tam dla mnie już miejsca. Odszedłem. To był rok 1990. Firmę zarejestrowaliśmy 9 października. Na początku było nas czterech, ostatecznie zostało dwóch. Dwaj pozostali koledzy awansowali w Stoczni Północnej i uznali, że w tej sytuacji nie mogą pracować w prywatnych firmach. A my z Krzyśkiem pracowaliśmy w firmach prywatnych i u siebie. Przez pierwsze lata wszystkie pieniądze odkładaliśmy. A potem inwestowaliśmy w sprzęt, później w transport samochodowy, a jeszcze później w ziemię pod budowę i w końcu w nieruchomości. Kto wtedy myślał, że to tak się rozrośnie.
Krzysztof Kulczycki: Podjęcie decyzji o założeniu firmy było jedną z łatwiejszych rzeczy, realizacja zawsze jest trudniejsza. Musieliśmy sobie jakoś wzajemnie zaufać. A to nigdy nie jest łatwe, bo w każdym człowieku jest trochę egoizmu. W tym czasie, kiedy zaczynaliśmy, było sporo innych firm takich jak nasza, to był prawdziwy wybuch przedsiębiorczości. W pewnym momencie zaczęło nam coś wychodzić. Im też, ale wiele z tych firm przejadało zyski. Ta branża nie jest łatwa, trzeba ją czuć. Tu trzeba myśleć na lata, nie tylko na rok czy dwa do przodu.
Ireneusz Ćwirko: Pierwszym naszym klientem była Stocznia Północna, dla której wykonywaliśmy prace przy prefabrykacji rurociągów wentylacyjnych na Wydziale W-3. Potem zaczęliśmy pracować dla Gdańskiej Stoczni Remontowej, co nie było takie łatwe, bo o zlecenia rywalizowaliśmy z firmami działającymi tak jak nasza, ale dysponującymi nawet 200 pracownikami. My przy nich byliśmy drobnym graczem. W kolejnym roku, z racji współpracy ze Stocznią Remontową Nauta, powołaliśmy oddział w Gdyni. Potem do prac remontowych zaczęły dochodzić zlecenia z zakresu montażu kadłubów. Na początku robiliśmy głównie statki rybackie. Przede wszystkim dla Holandii, ale także dla Danii. Potem były mniejsze kontenerowce. W pewnym momencie było tego tak dużo, że podnajmowaliśmy tereny i infrastrukturę w kilku miejscach.
Krzysztof Kulczycki: Zaczęło się od remontów, a potem powoli wchodziliśmy w nowe budowy. Najpierw wyszukiwaliśmy na rynku pojedyncze kontrakty na budowę tradycyjnych statków, następnie zaczęliśmy włączać produkcję innowacyjnych jednostek. Podejmowaliśmy się nowych, dotąd nierealizowanych projektów, jednostek prototypowych.

Jednak branżę zadziwiliście, kupując majątek po Stoczni Gdynia?
Krzysztof Kulczycki: Choć pracowaliśmy wówczas już od prawie 20 lat, to faktycznie zaczęto się nami interesować, a właściwie media zainteresowały się nami dopiero, gdy kupiliśmy majątek po Stoczni Gdynia, czyli najpierw wydział K2, a potem suchy dok i suwnicę. Ta infrastruktura była nam potrzebna właśnie po to, żeby zająć się projektami innowacyjnymi. Decyzję o zakupie tego majątku podjęliśmy w samochodzie.

Jak to w samochodzie?
Krzysztof Kulczycki: Wracaliśmy z jakichś targów, już nie pamiętam, czy z Rotterdamu, czy z Amsterdamu. W pewnym momencie Irek rzucił: a może kupilibyśmy gdyńską stocznię? Chodziło o pierwszą część, czyli wydział K-2. Szybko przeliczyliśmy. Mieliśmy ok. 40 mln zł wolnych środków. Jednak to nie było takie proste, bo połowa to były oszczędności, a druga połowa to były środki obiegowe, więc były potrzebne na bieżąco. Przeanalizowaliśmy sytuację: zrezygnujemy z tego, zrezygnujemy z tamtego i plan zaczął się spinać. W tamtym czasie dzierżawiliśmy tereny w porcie, budowaliśmy statki w różnych miejscach. Już wówczas myśleliśmy o czymś własnym, bo na horyzoncie pojawił się nam duży kontrakt, a jego realizacja wymagała od nas posiadania mniej więcej takich obiektów. Powiedziałem: Dobrze, wchodzimy w to. I tak podjęliśmy decyzję. Zaryzykowaliśmy. Ostatecznie, aby nie angażować tych środków obiegowych, wzięliśmy kredyt.

Pamiętam, że po wygranej aukcji pojawiły się informacje, że kupujecie majątek stoczni dla tajemniczego, niemieckiego wspólnika, a nie dla siebie.
Ireneusz Ćwirko: Nieraz, przedstawiając naszą firmę klientowi, słyszeliśmy: „No dobrze, ale kto jest głównym udziałowcem”. Nie chcieli uwierzyć, że CRIST to my.
Krzysztof Kulczycki: Musieliśmy podjąć to ryzyko, bo gdybyśmy zaczęli odmawiać klientom z powodu braku możliwości, to po jakimś czasie przestaliby do nas przychodzić. Stanie w miejscu też nie służy. Potrzebowaliśmy terenów montażowych, a do tego był też suchy dok, który stwarzał ogromne możliwości. Branża nam zazdrościła, różne były komentarze, ale mało kto wiedział, że ten majątek to była ruina. My chyba też nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, ile pracy i pieniędzy będzie kosztowało nas doprowadzenie tego wszystkiego do obecnego stanu.

Stocznia CRIST zbudowała trzy jednostki do stawiania i serwisowania morskich farm wiatrowych, była też samopodnośna barka Zourite budująca drogę nad brzegiem morza, czyli wiadukt morski na wyspie La Reunion, a potem dok Marco Polo  służący do budowy kesonów, dzięki którym stało się możliwe wzniesienie osiedla apartamentów w Księstwie Monako w miejscu, gdzie znajdowała się zatoka. To chyba pan Krzysztof kiedyś powiedział, że CRIST specjalizuje się w budowie „morskich dziwolągów, z nogami czy bez”.
Krzysztof Kulczycki: Tak, bardzo dziwne konstrukcje budowaliśmy. Przede wszystkim bardzo innowacyjne.
Ireneusz Ćwirko: Oczywiście takie projekty są bardzo ryzykowne, bo to prototypy, jednostkowe egzemplarze. Budowanie całych serii, powtarzalnych, jest bezpieczniejsze, ale my mamy mniej takich projektów. Do nas już od lat przychodzą z trudnymi tematami.

Było tych statków, konstrukcji i „morskich dziwolągów” w sumie 375, więc pewnie niełatwo wybrać, ale który z nich był dla Panów... wyjątkowy?
Ireneusz Ćwirko: Jednostka Thor przeznaczona do instalacji morskich farm wiatrowych pozwoliła nam wejść do światowej ligi. To był przełomowy projekt. Jednak najtrudniejsze było wykonanie konstrukcji do budowy tunelu tzw. zatapianego, mającego łączyć Danię z Niemcami, czyli projektu NB100 FLC. To było zadanie najtrudniejsze konstrukcyjnie, najbardziej skomplikowane technicznie, pomimo że może nie do końca pływające. Budowaliśmy różne konstrukcje, nie tylko statki, ale też śluzy, konstrukcje mostów czy jakieś podparcia wiaduktów. Nic jednak nie pobije właśnie projektu NB100 FLC. To jest urządzenie, które wyrównuje dno morskie z dokładnością do 2 cm pod wodą na głębokości 46 m. Do tego sterowane zdalnie, a to jest już rzecz bardzo skomplikowana.
Krzysztof Kulczycki: Trudno wybrać, bo tego było naprawdę dużo. Jest jednak jeden, który wrył mi się w pamięć, choć to nie było nic spektakularnego. To był nasz pierwszy statek rybacki – jak to się u nas mówi – „na gotowo”, czyli cały z wyposażeniem. Zbudowaliśmy go dla armatora z Islandii. Wówczas pokazaliśmy, że możemy wszystko, nie tylko kadłuby. Choć z tym też sobie radziliśmy świetnie. Pamiętam, jak robiliśmy statek dla Holendrów, taki wyposażony w 90 proc. To był prawie stumetrowy kontenerowiec. Nazywał się Bremer Anna. Budowaliśmy go przy Nabrzeżu Bytomskim. Ze względu na znaczne rozmiary, ustawiony pod kątem prostym do nabrzeża, kadłub sięgał dziobem obrzeży terenu zakładu sąsiadującego z lasem. Śmiali się z nas, konkurencja oczywiście, że budujemy statki w krzakach. Cóż, lepiej w krzakach, ale robić, niż nic nie robić.

Od lat w stoczni CRIST powstają jednostki i konstrukcje dla offshore i offshore wind. Od lat mówicie, że takie jednostki, czy to do budowy, czy do obsługi, potrzebne są też Polsce. Jak na razie udało się wam pozyskać jedno zlecenie na rzecz farmy wiatrowej w polskiej strefie, które realizuje... hiszpańska firma. Co z tym słynnym local content?
Ireneusz Ćwirko: Cóż, faktycznie. Kilka miesięcy temu spółka Ocean Winds, zajmująca się morską energetyką wiatrową, podpisała umowę z CRIST Offshore na zaprojektowanie, budowę i uruchomienie morskiej stacji elektroenergetycznej, czyli OSS, dla projektu BC-Wind. Dokumentacja już się tworzy, będziemy w tym roku zamawiać materiał, chcielibyśmy na początku przyszłego roku ruszyć już z produkcją. Mamy przygotowany zespół ludzi do tego zadania. A dlaczego OSS? Byliśmy kilka lat temu na międzynarodowej konferencji pod Warszawą. Kilka firm, w tym hiszpańskie, pytało nas, dlaczego wy nie robicie morskich stacji elektroenergetycznych, przecież my korzystamy z waszych ludzi. Okazuje się, że większość pracy tam u nich, przy tych projektach wykonują polscy elektrycy. Nauczyli się i teraz my tutaj skorzystamy z ich doświadczenia. A dlaczego nie robimy tego bezpośrednio na zlecenie polskich firm? Cóż, to trudny dla nas temat. My przez te wszystkie lata praktycznie wszystko robiliśmy i robimy na eksport. Oczywiście staramy się rozmawiać z osobami decyzyjnymi w Polsce, ale słyszymy, że nie ma czasu na projekty innowacyjne, że zagraniczne firmy mają doświadczenie. Tylko jak i gdzie mają je zdobyć polskie firmy, jak nie na własnym rynku.

Absurd. CRIST od lat robi innowacyjne projekty, prototypy dla zagranicznych zleceniodawców. Oni bardziej wierzą w wasz potencjał niż rodzimi kontrahenci, państwowi w dodatku?
Ireneusz Ćwirko: Na to wyszło. Budowaliśmy jack-upy do stawiania wież wiatrowych, jednostki do obsługi farm, kablowce, ale nie dla Polski. CRIST od ponad dwóch dekad angażuje się w sektor offshore. Zrealizowaliśmy wiele projektów, dostarczając Europie statki instalacyjne, z których wiele nadal aktywnie pracuje przy nowych projektach. Nasza jednostka Innovation codziennie działa pod flagą jednego z czołowych europejskich operatorów. Dodatkowo jesteśmy aktywni w dostawach jednostek do układania kabli dla Europy. Jesteśmy kluczowym partnerem w europejskim łańcuchu dostaw. Planujemy budowę nowych jednostek instalacyjnych z "zielonym napędem". Chętnie podejmiemy się takich projektów. Nie odpuszczamy, w tym roku otrzymaliśmy pożyczkę z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej na powstanie innowacyjnej linii do produkcji m.in. morskich stacji transformatorowych i fundamentów wież dla farm wiatrowych. Całkowity koszt  wyniesie ponad 70 mln zł. Natomiast kwota pożyczki udzielonej przez Fundusz to 52,6 mln zł. Jest to pierwszy w Polsce taki projekt w sektorze morskiej energetyki wiatrowej, któremu finansowanie zapewniono z programu Innowacje dla Środowiska.

Kilka lat temu już było blisko, bo prowadziliście rozmowy z Petrobaltikem na temat budowy jack-upa.
Krzysztof Kulczycki: Na rozmowach się skończyło. Czasem mówię Irkowi: skończmy tę walkę o jack-up dla Polski, dajmy już sobie spokój. Jeżeli będzie, to dobrze, jeżeli nie, to też dobrze. Tutaj jest kwestia wykreowania armatora, który posiadałby ten statek.

Ostatnio jednak, na konferencji Polskie Porty 2030, podpisaliście porozumienie z PGE Baltica i Grupą Przemysłową Baltic w sprawie współpracy przy budowie statków instalacyjnych i serwisowych. Macie spółkę CRIST Offshore, powołaliście kolejną, czyli WIKE, które mają się tym zajmować. Podpisaliście też porozumienie z Bałtyckim Instytutem Transformacji Energetycznej oraz Pracodawcami Pomorza. Jak to mówią, nadzieja umiera ostatnia?
Ireneusz Ćwirko: Pewnie tak. Robimy to po to, żeby zmobilizować takie firmy jak PGE czy Orlen. Złożyliśmy propozycję. Tyle mogliśmy zrobić, a teraz zobaczymy. Zawsze mówimy, że jesteśmy inżynierami, że znamy się na tej robocie, że jesteśmy w stanie wszystko zrobić. To już od rządu zależy, czy będzie chciał z nami rozmawiać czy skorzysta z naszego doświadczenia. Do takich projektów potrzebny jest armator. Z juckupem będzie... trudno, ale mamy szansę na kablowiec. Robiliśmy takie dla Norwegów, może zrobimy dla polskiej firmy. Prowadzimy rozmowy, szczegółów jeszcze nie mogę zdradzić, ale wygląda to obiecująco. Do końca tego roku powinniśmy podpisać ten kontrakt, chyba że konkurent się pojawi, nigdy nic nie wiadomo.

Będzie w końcu coś dla Polski?
Ireneusz Ćwirko: Tak. Powoli, ale coś się dzieje. W ubiegłym roku zostaliśmy zaproszeni do udziału w programie Miecznik, czyli budowie fregat dla polskiej Marynarki Wojennej. W ramach współpracy z PGZ Stocznią Wojenną, która jest głównym wykonawcą tego zlecenia, budujemy częściowo wyposażone i pomalowane bloki dziobowe oraz rufowe dla wszystkich trzech fregat, bo mają powstać trzy. To dobre zlecenie, obie stocznie są po sąsiedzku, więc ma to sens.

Właśnie, branża militarna. To, niestety, ostatnio bardzo obiecujący obszar. Niestety, bo popyt kreuje niepokój geopolityczny. Może to też wyzwanie dla CRIST?
Krzysztof Kulczycki: My możemy być tylko i wyłącznie podwykonawcą. Czasami o tym dyskutujemy z Irkiem, ale ja uważam, że to jest bardzo trudny kawałek chleba. To są bardzo dobre pieniądze, ale... Trzeba liczyć się z tym, że przez pół roku albo i rok trzeba kredytować armię. Trzeba pamiętać, że wejście jednostek wojskowych na teren typowej stoczni cywilnej może powodować duże komplikacje dla jednostek cywilnych, dla armatorów i klientów. Oczywiście trzeba trzymać rękę na pulsie, ale dużo łatwiej być podwykonawcą niż wykonawcą. A zresztą w Polsce jest od tego PGZ Stocznia Wojenna i ją trzeba wspomóc. Tak widzę naszą rolę i to już robimy. W każdym momencie jesteśmy gotowi wspomóc działania naszego sąsiada, podpisujemy się pod tym obiema rękami.

Rozumiem, że na brak pracy w CRIST jednak nie narzekacie?
Ireneusz Ćwirko: Zdecydowanie nie, portfel zamówień mamy pełny na ładnych parę lat i do tego są to bardzo ciekawe projekty. Aktualnie na przykład robimy statek NB110, czyli jednostkę na Arktykę, która będzie hotelem dla załogi obsługującej platformę, ale jednocześnie też statkiem, który będzie służył do usuwania elementów lodowca. Będzie wyposażony w okrężnicę, czyli taką sieć, w którą będzie „łapał” krę i odholowywał.

Proszę, CRIST zawsze w awangardzie. Offshorem zajmujecie się od lat, zanim w Polsce temat stał się nośny. Teraz mówi się topniejących lodowcach, o nowych szlakach transportowych przez Arktykę, a wy już w tym jesteście.
Ireneusz Ćwirko: Oczywiście, nawet powiem więcej. Podpisaliśmy kontrakt ze stocznią w Finlandii na budowę konstrukcji lodołamacza. Konstrukcja to jest taki pierwszy etap. Powiem tak, trzeba nadążać za rzeczywistością. Trzeba szukać różnych możliwości i nie bać się wyzwań. Od dawna współpracujemy z europejskimi stoczniami budującymi wycieczkowce, czyli cruisery. Na początku robiliśmy siłownie, naszym zdaniem najtrudniejszy element. Jednak Francuzi stwierdzili, że siłownia to nic takiego i zamówili pralnie. Zróbcie pralnie, to dopiero jest wyzwanie – usłyszeliśmy. Dobra, to zrobimy pralnie.

Pralnie?
Ireneusz Ćwirko: Tak, takie moduły. Taka pralnia na statku, na którym jest 10 tys. ludzi, jest jak małe miasteczko. Do tego wszystko w oparciu o rurociągi z tworzyw sztucznych, których my nigdy nie robiliśmy. Zrobiliśmy to. Po wykonaniu trzeciej usłyszeliśmy od zamawiającego, że już jesteśmy w ekstraklasie. Zlecili nam kolejne. Teraz mamy taki zespół ludzi, 150 osób, które tylko tym się zajmują. Wszystkiego można się nauczyć, trzeba chcieć, trzeba umieć zorganizować pracę. I chyba najważniejsza rzecz, trzeba mieć ludzi chętnych i przekonanych, że to, co robią, jest bardzo ważne.
Krzysztof Kulczycki: Zawsze mówimy, że jeśli przyjdzie klient i poprosi, żebyśmy zbudowali rakietę kosmiczną, to zapytam, na kiedy i za ile.

Dlatego z trudnymi zadaniami przychodzą właśnie do was. A masowce na tony i metry idą do Azji.
Krzysztof Kulczycki: Europejski przemysł stoczniowy nie jest tani, a wynika to z kosztów życia w Europie i pewnych obostrzeń, jakie są narzucone na społeczeństwa państw, nazwijmy to, wysoko rozwiniętych. Dlatego Europa, żeby utrzymać się na rynku, musi robić coś innowacyjnego, nietypowego, coś opartego na wiedzy i konkretnych umiejętnościach. Aczkolwiek nie wolno umniejszać ani zabierać umiejętności Azjatom. To jest naprawdę wspaniały rynek. Podpatrywanie ich osiągnięć, technik i technologii może być cenne.
Ireneusz Ćwirko: Nie tylko przychodzą, sami też wychodzimy z inicjatywą. Przed mistrzostwami w piłce nożnej w Katarze mieliśmy przygotowany projekt budowy stadionu pływającego. Oni sobie na początku wymyślili, że wykorzystają go na potrzeby swojej imprezy, a potem będą go wynajmować. Niestety, ostatecznie zrezygnowali. Chyba zabrakło im czasu i odłożyli ten projekt. Może jeszcze jakieś mistrzostwa będą organizowane. Kiedyś braliśmy też udział w projekcie budowy hotelu podwodnego.

A właśnie, co z tym projektem? Kiedyś było o tym głośno.
Ireneusz Ćwirko: Ten projekt leży w szufladzie. Ryzyko okazało się zbyt duże, koszty też. Podeszliśmy do tego bardzo poważnie. Ze 2, a nawet 3 lata poświęciliśmy na badanie odpowiednich szyb i użycia ich w obiekcie podwodnym. Robiliśmy próby, mamy stos dokumentów. Niestety, dalej to nie poszło, jednak kto wie, może kiedyś. Za to coraz więcej mamy zapytań właśnie z Emiratów Arabskich. W tej chwili rozmawiamy z Katarem o takim specjalistycznym projekcie, z kolei z Dubajem o jednostkach AHTS. Ale my możemy sobie pozwolić na takie projekty, bo mamy u siebie dużą grupę młodych inżynierów, która bardzo lubi takie wyzwania. Dziś jest to już spory zespół, ok. 170 osób.
Krzysztof Kulczycki: Trzeba wierzyć w młodych ludzi, trzeba myśleć o następcach, to też część naszego zadania. Im jest o tyle łatwiej, że mają za sobą takich dwóch dziadków jak my, którzy coś w życiu przeżyli i być może niektóre nasze rady pomogą im osiągnąć to, co zamierzyli. My musieliśmy z kolei nauczyć się powierzać zadania, tak aby nasi współpracownicy poczuli, co to jest odpowiedzialność. Przez te lata wykształciliśmy bardzo wielu inżynierów, którzy często zaczynali tu od majstra, a dzisiaj są dyrektorami. Oni widzieli, jak my z Irkiem w czasie swojej kariery walczymy o coś, co wydawało się prawie nierealne. Uczyli się tego, że warto robić coś, co daje satysfakcję, pozwala wykazać się swoją wiedzą, zaangażowaniem i umiejętnościami w zarządzaniu. Kadrę inżynierską mamy, trudniej o pracowników niższych szczebli. Nie jest to łatwy temat, ale próbujemy organizować jakieś szkółki, kursy, mamy podpisaną umowę o współpracy z technikami budowy okrętów i ze szkołą zawodową w Gdyni. Na szczęście coraz więcej młodych ludzi widzi, że bycie monterem czy spawaczem to gwarancja stabilnej i dobrze płatnej pracy. Jakoś sobie radzimy, ale nie ulega wątpliwości, że Ukraińcy podratowali ten rynek, pozwolili wyjść na prostą. Mamy zespół ludzi, mamy renomę w branży, portfel zamówień wypełniony, więc w przyszłość patrzymy z optymizmem. Mam wrażenie, że nam się udało, bo od początku stawialiśmy na uczciwość w relacjach i z zespołem, i z naszymi klientami. Zawsze się śmieję, że u nas słowo jest ważniejsze niż „pieniędze”.

Rozmawiała Wioletta Kakowska-Mehring


POWRÓT/WSTECZ