POWRÓT/WSTECZ
Daję kobietom siłę

Daję kobietom siłę

Z Hanną Bakułą rozmawia Alina Kietrys


Dlaczego od tylu lat ciągle i konsekwentnie przyjeżdża Pani do Sopotu?
Pierwszy raz przyjechałam do Sopotu z babcią, jak miałam osiem lat. Powiedziano mi w domu, że jadę nad morze, a ja wpadłam w depresję na widok Bałtyku. Bo myślałam, że Bałtyk ma prawdziwe fale, takie grzywy i jest w kolorze morskim, a okazało się, że był w kolorze burego beretu. Przeżyłam to bardzo i chciałam natychmiast wracać. Poczułam się oszukana, a to dlatego, że w domu były rosyjskie albumy marynistyczne i ja wiedziałam, jak morze wygląda. Dałam się przekonać, żeby zostać, bo urzekło mnie miasto. Poza okresem, kiedy byłam w Stanach Zjednoczonych, przyjeżdżam do Sopotu trzy, cztery razy w roku. 


Dlaczego?
W Sopocie jest czakram i był też wcześniej, jakby przeciwko tamtym socjalistycznym czasom. To miasto było i jest naprawdę magiczne, w którym cudownie się człowiek czuje. Sopot magnetycznie przyciąga. Chociaż brakuje mi naprawdę dobrych knajpek, barów, kawiarenek za przyzwoite, nie takie wielkie pieniądze. Ale za to jest cudowna zieleń, bujna i urzekająca. Sopocianie są bardzo mili, choć na pewno zmęczeni tą letnią nawałnicą wczasową. Ale tu nawet taksówkarze są mili. Gdy jechałam niedaleko, powiedzmy kilometr, to taksówkarz spokojnie mówi: „ja na tym kilometrze też zarabiam pieniądze”. W Warszawie to się prawie nie zdarza, bo gdybym jechała tylko kilometr to musiałabym się nasłuchać o udręce w pracy taksówkarza.
Pamiętam, że jak przyjechałam ten pierwszy raz, to było jeszcze BWA, na rogu delikatesy z płaskorzeźbami, które robiły na mnie wrażenie i tam kupowało się zagraniczny sok pomarańczowy w puszkach. Chodziłyśmy do Grand Hotelu – babcia na kawę, ja na lody. I ten hotel był moim marzeniem, żeby w nim kiedyś zamieszkać. I oczywiście jak tylko było mnie na to stać, zawsze mieszkałam w Grand Hotelu. Do Domu Pracy Twórczej ZAIKS przyprowadziła mnie w lutym 1980 roku Agnieszka Osiecka, z którą się przyjaźniłam. Wtedy był z nami też Stefan Kisielewski. Było nam naprawdę dobrze. Pamiętam taki zimowy dzień, gdy na spacerze po plaży zobaczyliśmy łabędzie z kuprami przymarzniętymi do śniegu, a po plaży chodziły panie z czajnikami i bańkami z ciepłą wodą i polewały im te kupry, żeby ptaki mogły się uwolnić. Pamiętam też czas, kiedy odkryłam w Sopocie basen solankowy i rehabilitację, korzystałam z tych leczniczych możliwości nawet wtedy, gdy ta rehabilitacja nie była mi potrzebna.
A dom ZAIKS-u, w którym teraz od jakiegoś czasu zawsze mieszkam, też jest magiczny, choć od roku są tu również dzieci, co utrudnia pracę twórczą i nie wydaje mi się słuszne, bo ja wcześniej w czasie pobytów w Sopocie napisałam kilka książek, a przy gwarze dzieci trudno się pisze.

A propos Agnieszki Osieckiej – ona w Sopocie jest szczególnie pamiętana: teatr Atelier jest jej imienia, jest jej skwerek, konkurs jej piosenek…
Tak, to oczywiste i piękne, że znalazła tutaj swoją przystań i jest w Sopocie uhonorowana. Ma jeszcze tablicę pamiątkowa przy tym ohydnym krzywym domku, bo jest pasaż imienia Agnieszki. W Warszawie nie ma ulicy imienia Agnieszki. 


Wszystko w Sopocie się Pani podoba?
No nie bardzo. Właśnie niedawno ubolewaliśmy z pewnym profesorem na temat braku elegancji. Pamiętam Sopot elegancki, po którym spacerowały pięknie ubrane panie. Nosiły stroje w zależności od mody. Był czas jo-jo, serso, był czas, gdy na plaży niemal wszyscy kręcili hula-hop. Pamiętam, że ogromne wrażenie zrobiły na mnie kapelusze plecione z pism ilustrowanych. Taki warkocz z papieru kręciło się dookoła i potem zszywało. Było w tamtym czasie zaledwie kilka pism z kolorowymi okładkami: „Przekrój”, „Przyjaciółka” i pewnie jakieś jeszcze. Kupiłam nawet te pisma, pocięłam na paski, zaplotłam, ale potem… mi się odechciało robić kapelusz. Jednak panie na głównym deptaku w Sopocie w tych kapeluszach wyglądały fantastycznie. Moja mama miała taki kapelusz. Był też czas uroczych koszy plażowych. 
Wieczory były niezwykłe, gdy rozpoczynały się spacery po deptaku czy wyjścia na dancingi. Panowie w jasnych garniturach, a panie często w pięknych sukienkach z dekoltem, biżuteria, perfumy. A mówię o czasach najgłębszego, paskudnego socjalizmu. I co najważniejsze, wiele osób mogło wtedy jeździć na wczasy, dzieci na obozy, kolonie, bo była opieka socjalna. PRL przyniósł wiele złych problemów – to wszyscy wiemy, ale opieka socjalna była dobrą sprawą. Teraz, jak patrzę na codzienność Sopotu to jedno jest pewne, dopada nas drożyzna. Czasami nawet myślę sobie, co robi po wakacjach rodzina z trójką dzieci. Przecież taki spacer przez Monciak, z tymi serwowanymi pokusami typu lody, gofry, jakieś paskudne gumowe cukierki to jest spory wydatek. A jeszcze trzeba gdzieś mieszkać, coś normalnie jeść na tych wczasach. Zastanawiam się, jak to funkcjonuje. Narzeka się, że wszystko drożeje, a jak widać z niczego nie rezygnujemy, więc nie wiem, jak ludzie sobie z tym radzą. 
Co mnie jeszcze drażni? To obnoszenie swojej tuszy, te grubasy paradujące z brzuchami na wierzchu. Teraz właściwie wszyscy mają nadwagę poza osobami chorymi na jelita. Dawniej wszystkie kobiety miały talie, a mężczyźnie nie mieli opasłych brzuchów. To mnie dzisiaj drażni w Sopocie, kiedy demonstruje się tą opasłość w takich półnagich paradach po mieście. 

Przyjeżdża Pani do Sopotu także z literackimi wspomnieniami.
Tak, choćby z ostatnią moją książką zatytułowaną „Ciocia Pelasia” – to opowieść o siostrze mojej mamy, która przyjechała po prawie pięćdziesięciu latach z Rio de Janeiro na emeryturę do Polski z mężem milionerem. I to są moje przygody z ciocią. To porządna powieść, która pisałam długo, osiem lat, bo kiedy ciocia Pelasia jeszcze żyła, nie chciałam jej kończyć i publikować. Bowiem główna bohaterka powieści zapada na demencję, ma Parkinsona i – mówiąc krótko – daje mi w kość, bo jestem najbliższą jej rodziną i opiekunką zarazem. Ale to jest też bardzo śmieszna opowieść, bo ja mam poczucie humoru i dystans do wielu sytuacji. Myślę, też, że ta powieść jest pouczająca, bo osób starszych, żyjących naprawdę długo wokół nas jest coraz więcej. Moja ukochana teściowa ma 104 lata i jest absolutnie czynna umysłowo, a dopiero od roku bardzo zasłabła fizycznie, jest krucha i bardzo szczupła. Jeszcze dwa, trzy lata temu chodziłam z nią do opery i do kawiarni. Ta długowieczność jest swoistą niespodzianką daną nam od losu, ale też i kłopotem. Bo te osoby czują się winne, że nas absorbują, bo nie możemy np. z powodów finansowych im zapewnić domu opieki czy nawet opiekunki. Daleko nam jeszcze do takiego poziomu, jak jest choćby w Skandynawii, gdzie są parterowe osiedla z mieszkaniami dostosowanymi dla osoby starszej i mieszkającej z nią opiekunki. I to są mieszkania na wynajem z dość stałymi opłatami, wzrastającymi najwyżej o kilka procent rocznie. Ale moja powieść o cioci Pelasi jest poważna, choć zabawna. 

Pogodna i pokrzepiająca?
Tak. Bo w sytuacji podobnej do opisanej w „Ciotce Pelasi” są wszyscy moi starsi znajomi i przyjaciele. Starsze osoby, takie po dziewięćdziesiątce zachowują często znakomitą zdolność umysłową, ale są dotknięte niemocą fizyczną. I tu zaczyna się nasze działanie młodszych osób, które opisuję w tej książce. To jest ku pokrzepieniu serc.

I to już w dwudziestej dziewiątej Pani książce. Lubi się Pani z siebie śmiać?
Lubię i na głos mówię o sobie coś śmiesznego i coś niekoniecznie pozytywnego. Ośmieszam siebie, ale mnie to nie przeszkadza. To nie drażni mego ego. Opowiadam o swoich kłopotach szczerze, bo wierzę we własne siły i wiem, ile jestem warta. Człowiek bez poczucia humoru na swój temat jest skazany na zagładę, bo się wykończy psychicznie.

Poza pisaniem Pani aktywność artystyczna to oczywiście malowanie.
Tak, ja cały czas dużo maluję. Równolegle piszę i maluję. I polecam swój profil na GaleriaHannyBakuly.pl. Na tej stronie jest bardzo dużo moich prac. Planowałam w październiku wystawę, ale nie wiem, czy się uda, bo mam kłopoty z kolanem i czeka mnie operacja, na którą już się zdecydowałam. Głównie maluję pastele, jeszcze od studiów duże, wielkości plakatu, a akwarele robię małe i duże. Cały czas pracuję.

Prowadzi też Pani w Internecie Studio Tulipan.
W Studiu Tulipan doradzam w trudnych sprawach. Pomagam kobietom, żeby nie były ofiarami losu, żeby przestały żyć włącznie dla rodziny i zaczęły żyć dla siebie, szczególnie jak mają już odchowane dzieci. Bo my nie potrafimy korzystać z życia, bo często mamy mało możliwości. Obserwuję, że ludzie po siedemdziesiątce są często skazani na siedzenie przed telewizorem, jeśli nie maja jakiejś pasji. To cywilne dogorywanie w domu. 
Staram się przede wszystkim pomagać młodym kobietom, żeby nie dał się wtłoczyć w jakiś kanał i żeby od razu stawały sztorcem: żeby nie wchodziły w konkubinaty, bo to się nie opłaca, tak samo jak nie opłaca się od razu mieć dzieci. Trzeb trochę pożyć samodzielnie. I żeby młode kobiety pomieszkały chociaż rok z osobą, z którą chcą wziąć jakiś ślub, żeby przekonały się, czy właściwie wybrały. Jak w związku jest przemoc, to rozwodzimy się, żeby nie wiem co. Nie należy też przy pomocy dziecka „cementować” związku. Kobietom trzeba dać siłę i ja im daję swoją postawą życiową. W Sopocie podchodzą do mnie młode panie i dziękują mi za Studio Tulipan i za moje karkołomne rady.

Kobiety zyskały ostatnio siłę, to widać.
Prawda. W ciągu ostatnich dwudziestu lat zyskały co najmniej dwukrotnie więcej siły. Ale może być jeszcze lepiej. Ale rozsypali się faceci. Dominują narcystyczni mężczyźni, którzy hulają, robią głupstwa i kompromitują się. Widać to w polityce i wśród szefów niektórych wielkich firm. Powstała nowa kasta – półinteligencji pracującej (kiedyś była inteligencja pracująca), która zajmuje stanowiska dawniej przypisane inteligencji i ci półinteligenci zabierają głos na każdy temat. I o tym też mówię w swoim Studiu Tulipan.

Dziękuję za sopockie spotkanie.


 

POWRÓT/WSTECZ