Co warto obejrzeć?
Ostatnio kilka osób pytało mnie na co warto wybrać się do trójmiejskich teatrów. Oczywiście wszystko zależy od gustu pytających, ale na pewno polecam…
„Wspólny pokój”
Teatr Wybrzeże święci triumfy ogólnopolskie od kilku lat. Ma bowiem jeden z najlepszych zespołów aktorskich w Polsce, ale również dyrektor Adam Orzechowski wybiera dramaturgów i reżyserów zasługujących na baczną uwagę. Zaprasza młodych twórców, którzy w Wybrzeżu przecierają swój artystyczny szlak, jak i doświadczonych artystów, tworzących niezapomniane widowiska. Z pewnym niepokojem czekamy na przełożoną premierę „Potopu” w reżyserii Michała Siegoczyńskiego, ale radością napawa myśl, że za kilka miesięcy obejrzymy spektakl „Memling, czyli historia końca świata” w reżyserii i według tekstu Agaty Dudy-Gracz, na pewno ciekawej i twórczej reżyserki.
Jednym z dołączonych w ostatnim czasie do repertuaru teatru spektakli jest „Wspólny pokój”, opowieść o pierwszych miesiącach urządzających się w Gdańsku ludzi, którzy trafili do naszego miasta w 1945 roku. Przyjeżdżali z różnych stron, do zburzonego i wypalonego kompletnie Śródmieścia. Mówiono wtedy o Gdańsku – miasto trupów i ruin. Na Scenie Malarnia wyreżyserował „Wspólny pokój” Radek Stępień, reżyser obecny już w naszym teatrze od kilku sezonów, któremu jak zwykle scenariusz napisał Konrad Hetel. Zamysł takiego spektaklu w Gdańsku na pewno był ciekawy, ale materia literacka nie jest już wystarczająco pełna i odnosząca się do historycznych doświadczeń naszego miasta. Wydaje się wręcz, że miejsce akcji jest tutaj okolicznościowym wyborem. W scenariuszu pojawiły się stereotypy i zadziałały mentalne wzorce, już wykorzystywane w literaturze ilustrującej tamten pookupacyjny czas na ziemiach odzyskanych. Ciekawe są w tym spektaklu typy osobowości i psychologiczne aspekty budowanej wspólnoty w nowej przestrzeni. Tworzą ją bardziej aktorzy niż scenariusz widowiska.
Scena jest głównym pokojem dawnego, zapewne dużego mieszkania, w którym było wiele drzwi i jedno nieszczelne okno. Tutaj rozgrywa się akcja tej z pozoru gdańskiej opowieści. Przestrzeń pokoju zagospodarowano tym, co dało się zdobyć po wojennej pożodze. Materac, krzesła, stół i jakiś cudem ocalony obraz – scenografia Pawła Paciorka jest adekwatna do snutych przez bohaterów opowieści. To też sugestia, że po wojnie, w 1945 roku wszyscy zaczynaliśmy niemal od zera i ten nasz wspólny pokój budowaliśmy powoli i z trudem. Nie było w nim na początku ani miło, ani przytulnie. Najważniejszy był dach nad głową i miejsce, do którego można przyjść, ogrzać się i schronić. Do tego właśnie mieszkania trafiają pierwsi lokatorzy – Stary i jego wnuk Janek. Lokum (za łapówkę) przydziela im Rosjanin, którego nie poznajemy w spektaklu, ale będziemy słyszeli o nim kilkukrotnie. To on decyduje, kto i gdzie w Gdańsku będzie mieszkał. Stary jest postacią dziwną, staje się przyszywanym dziadkiem Janka. Jego przeszłość to Wermacht i godność niemieckiego żołnierza – stąd historia z mundurem ma swoje znaczenie i określa jego osobowość. Krzysztof Matuszewski w tej roli przenikliwie demonstruje wojenne przeżycia bohatera. Pamięta i nie pamięta równocześnie. Stara się wypierać niewygodne dla niego zdarzenia, ale powtarza z przekonaniem, że Niemcy tu zaraz wrócą. Hymn niemiecki śpiewa z poczuciem dumy, a w chwilę potem gra zagubionego, zdziwaczałego staruszka, który nie bardzo radzi sobie z otaczającym go światem. Jest odpychający i równocześnie budzi litość. Ciekawy to pomysł interpretacyjny, godny zapamiętania. Z pewnością postać tak zagrana przez Matuszewskiego jest najważniejszą rolą w tym spektaklu. Wspierający go Janek (Paweł Pogorzałek) jest natomiast dobrym, trochę naiwnym młodym człowiekiem. Stara się pomóc i uspokoić dziadka. Zmienia się nieco, gdy pojawi się agresywne zło. W drugiej części przedstawienia, kiedy Janek jest już w związku z Hanką, następną lokatorką, jest kompletnie bez iskry. Scena miłosna na stole to marny reżyserski pomysł. Ale zanim ona nastąpi, przybywają do tego wspólnego pokoju nowi, wierzący w dobre intencje Ruskiego lokatorzy. Tak trafia tu Zofia – ciekawa rola Justyny Bartoszewicz, pełna napięć i niepokoju. Obie kobiety, Hanka i Zofia, są kobietami z doświadczeniami wojennymi, choć – jak się okaże – każda z innymi. Trauma wojenna doświadcza przede wszystkim Hankę. W tej roli Karolina Kowalska, wpierw przerażona i broniąca się przed niespodziewaną agresją, a potem wyciszona i pozornie pogodzona z sytuacją, w której się znalazła Niestety, dość blada to postać. Będzie nawet tolerować zaborczego i chamowatego Bogusia (rolę tę zbudował zręcznie Maciej Konopiński), któremu za łapówkę Rosjanin wskaże lokum i rzekomą panienkę do zabawy, czyli właśnie ją. Do tego wspólnego pokoju dołączy wreszcie urzędnik Kalina (Cezary Rybiński robi wrażenie przełamywaną powściągliwością). Poleca on wszystkim lokatorom wyprowadzić się ze wspólnego pokoju, bo zupełnie inna rodzina dostała przydział na to gdańskie mieszkanie… Kalina też ma swoją przeszłość. Ci obcy ludzie próbują razem odnaleźć nić porozumienia. Czas wigilii wydaje się dobrą ku temu okazją, ale wtedy wychodzą na wierzch kolejne zdarzenia. Wspólnota pokoju nie jest wspólnotą postaw i zachowań. Tamten świat, tworzony na nowo, buduje się z trudem. Nic nie ułoży się od razu, wspólnej przestrzeni nie uda się stworzyć jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ten proces będzie trwał latami.
Reżyser spektaklu Radek Stępień wyraźnie miał za mało literackiego (scenariuszowego) budulca w tym spektaklu, stąd pewnie ta powolność i nadmierna celebra w poszczególnych scenach. Odbierała ona dramaturgiczny nerw przedstawieniu, szczególnie w drugiej części. A powojenna historia Gdańska okazała się pretekstem do stworzenia opowieści głównie psychologicznej, w której wojenne doświadczenia i przeżycia naznaczają ludzi na całe życie. Spektakl ma jednak klimat, więc podoba się widzom.
„Wspólny pokój” w Teatrze Wybrzeże. Fot. Martyna Niećko/Teatr Wybrzeże
„Brytanik”
To przedstawienie według sztuki Jeana Racine’a na Scenie Kameralnej w Sopocie, wyreżyserowane przez Grzegorza Wiśniewskiego, etatowego reżysera Teatru Wybrzeże, polecam szczególnie. I nie z powodu dokonań i pomysłów reżyserskich, ale przede wszystkim dzięki aktorskim kreacjom i magnetycznej wręcz scenografii i malarskim kostiumom Mirka Kaczmarka. Ta wizualna strona połączona z maestrią warsztatową głównych postaci dramatu, wsparta przemyślanymi i precyzyjnie wykorzystanymi efektami multimedialnymi połączonymi z muzyką, która podbija napięcia, tworzą szanse przeżycia sugestywnego i pięknego widowiska. To spektakl pełne emocji danych widzom przez aktorów.
Sztuka Racine’a jest opowieścią z kontekstami historycznymi, osadzoną w antycznym Rzymie. Jej prapremiera odbyła się w XVII wieku w Paryżu. Na polskich scenach tekst tego dramatu nie miał specjalnie wielu realizacji. Walka Nerona o władzę i zdobycie Junii, narzeczonej Brytanika, jest bezwzględna. Jego plany chce pokrzyżować matka – Agrypina jest wyrachowana i cyniczna, wcześniej walczyła, by na tronie znalazł się właśnie Neron, a nie syn cesarza Klaudiusza, Brytanik, prawowity dziedzic do tronu. Neron poślubił więc siostrę Brytanika Oktawię, a Klaudiusz usynowił Nerona i w efekcie uczynił cesarzem Rzymu. Brytanik wydaje się po tych wszystkich intrygach zagubionym nieszczęśnikiem, którego na pewno nie ochroni przed Neronem demoniczny Narcyz ani pozornie prawowity Burrnus. W sopockim spektaklu obserwujemy narastająca siłę Nerona, jego przebiegłość, ambicje i namiętności. Gra o tron i kobietę jest bezwzględna.
Spektakl rozpoczyna się powoli, niemal leniwie. Scenę w prostokącie wypełniają połyskujące ściany, mieniące się różnymi niepokojącymi odcieniami. Nie brakuje czerwieni, którą łatwo skojarzyć z krwią. Zawinięta w szaty postać leży nieruchomo. Kiedy wstaje, z twarzą ukrytą w masce, rozpoczyna powoli swój przedziwny taniec na przebudzenie, a de facto pełne cielesnych napięć, szaleńczych ruchów derwiszowe wirowanie. A potem niby śmiech albo krzyk. Czerwone szaty opadają. Stojąc w rogu, tej ekwilibrystyce Nerona z gitarą w ręku przygląda się Junia. Szarpie struny niby przypadkowo, ale nie nieśmiało. A potem machina opowieści rusza i nabiera tempa. Neron porywa Junię, narzeczoną Brytanika, bo ma taką zachciankę i wie, że sprawi tym działaniem niemało kłopotu Agrypinie. I na nic nie zda się napominanie matki, że przecież ma żonę…
Piotr Biedroń w roli Nerona jest niczym nabierający siły i energii, narastający demon zła. Knuje i złorzeczy, drażni i ośmiesza, błaznuje jak dorastający dzieciak i rani z siłą potwora. Jego fizyczność mieni się urodą i brzydotą, wszystko w zależności od stanu, w który się wprowadza. Kocha i nienawidzi z taką siłą, że nie sposób wydobyć się spod mocy jego jadowitego spojrzenia. To znakomita rola tego aktora, który po raz kolejny udowadnia, że wyrasta na godnego następcę Mirosława Baki, na aktora wielkiej klasy i charyzmy. A obok niego w tym spektaklu ważna i silna Dorota Kolak jako Agrypina – matka o wszystkich odcieniach namiętności, kiedy rzecz idzie o władzę jej i syna. Nieustępliwa, kiedy broni swoich racji, i zdumiewająco uległa, gdy pojawia się niebezpieczeństwo. Zbliżenia jej twarzy, dokładnie widoczne ruchy powiek, iskry w oczach albo łzy – wszystko to buduje wyrazistą siłę tej postaci, podobnie jak wyniosłość w ruchach i dobitność w głosie.
Absolutnie godny wielkiej uwagi jest w tym spektaklu Jarosław Tyrański jako Narcyz, najbliższy osobowości Nerona, podszyty złem, diaboliczny i powolny w ruchach, bo chodzi wspierając się o kulach lub jeździ na wózku. Niby fizycznie już przeciążony, ale w złych intencjach silny i bezwzględny. Tyrański odżył w tym spektaklu i powrócił do swoich najlepszych czasów aktorskiej prosperity. Jego przeciwwagą moralną w tym „Brytaniku” jest Burrus w ważnej i wyważonej interpretacji Marka Tyndy. Szlachetność na dworze Nerona wydaje się niemożliwa, a jednak Burrus próbuje. Chce zgodnie ze swoim kodeksem podpowiedzieć cesarzowi najlepsze rozwiązania. Tynda prowadzi tę rolę z wewnętrznym spokojem, dojrzale. Jego siła jest w idealistycznym poczuciu misji. Junia Katarzyny Dałek przyciąga wzrok – jest piękną kobietą, potrafi skupić na sobie uwagę, ale ma wyraźnie kłopoty w kontaktach z młodzieńczo niedojrzałym Brytanikiem, którego gra Robert Ciszewski.
Polecam Państwu ten spektakl, bo magia teatru działa w nim z prawdziwą siłą. A muzyka Marcina Nenko świdruje mózg i przyciąga uwagę. Nawet gdy następuję spowolnienie czy zatrzymanie akcji niczym w stopklatce, to dźwięki wibrują i po chwili przywracają sceniczne życie.
Piotr Biedroń, „Brytanik”w Teatrze Wybrzeże. Fot. Natalia Kabanow/Teatr Wybrzeże
„Rowerzyści” w Miejskim w Gdyni
Najmniej udany jest tytuł tego spektaklu, natomiast przedstawienie w reżyserii Krzysztofa Rekowskiego polecam. Chris Miller – austriacki współczesny pisarz – opowiada o pozornie zwyczajnych sprawach, o życiu niby spokojnych i szczęśliwych ludzi, których dotykają zdarzenie codzienne. Mają kłopoty z byciem w związku, rzeczywistość ich przerasta, miłość nie do końca jest spełniona i udana, a wzajemne fascynacje pozorne. Mieszkają na jednej ulicy. Manfred i Anna mają nastoletnią córkę Linę, wszystko niby dobrze się układa, są pieniądze, stabilizacja, tylko uczuć wzajemnych trochę mało. Mają przyjaciela Alberta, który lubi sobie pojeździć na rowerze z Manfredem, żeby się odstresować. Nieopodal mieszka Justyna, samotna matka z dorastającym synem Tomkiem, który zafascynowany jest rysowaniem portretów trumiennych. Tomek poznaje Linę, Albert Justynę, która od lat ma romans z Manfredem. Anna, kiedy dowiaduje się o zdradach mężach, też szuka pocieszenia. Słowem zaczynają się układać nowe związki, pojawiają się inne emocje, spokój zamienia się w narastające napięcia. Awantury rujnują małą stabilizację. A nastolatkowie odkrywają siebie i dziwi ich świat dorosłych. Nie mają odpowiednich wzorców, szukają swoich własnych dróg, chcą sami układać swój świat. Więc na pewno nie potoczy się wszystko gładko. Bohaterów dopadną egzystencjalne kryzysy. Ten tragikomiczny dramat obyczajowy zagrany jest przez aktorów Teatru Miejskiego w Gdyni ciekawie i z sercem, a reżyser zadbał o sprawną i wartką dramaturgię. Para nastolatków to Martyna Matoliniec i Krzysztof Berendt. Zbudowali oni swoje role z wyczuciem, bez zbędnej szarży, by dorównać obiegowemu obrazowi teatralnego nastolatka. Mają w sobie wrażliwość, ciepło i niepokój. Ciekawa jest rola samotnej Justyny (Olga Barbara Długońska), kobiety, która wie, że jeszcze jest atrakcyjna i pociągająca, ale boi się o swoje relacje z synem, które mogą też jej odebrać poczucie wartości i siłę. Rafał Kowal jako Albert to klasyczny pięćdziesięciolatek z poczuciem nieubłaganego upływu czasu. Psychologiczną pełnię spektaklu dopełniają Beta Buczek-Żarnecka jako Anna – kobieta w pewnym momencie już mnie atrakcyjna, skoro mąż ją zdradza, więc podszyta goryczą, zagubiona, i Piotr Michalski w roli Manfreda, lekarza z pozycją i doświadczeniem, choć z brakiem szczęścia, które on by akceptował.
Spektakl „Rowerzyści” ogląda się dobrze. To również zasługa oprawy scenograficznej Roberta Woźniaka, który zaprojektował jakże udane kostiumy. Przedstawienie grane na tzw. małej scenie, czyli we foyer teatru, stwarza naturalną intymność w przekazie tej kameralnej opowieści.
Alina Kietrys