POWRÓT/WSTECZ
Robię to, co kocham…

Robię to, co kocham…
Z Wojtkiem Korzeniewskim rozmawia Alina Kietrys

Jesteś menadżerem, znawcą i twórcą wielu działań w show biznesie, byłeś prezesem festiwalu piosenki w Sopocie, kreatorem mód muzycznych – branża rockowa czy rozrywkowa nie ma dla Ciebie tajemnic. Wspomnień więc masz co nie miara.
Prawda. Sam się zastanawiałem, kim ja w tej branży jestem, kim byłem, ponieważ pełniłem wszystkie możliwe funkcje w tym świecie. Zaczynałem od pucybuta, technicznego pracownika w Operze Leśnej od „przynieś, podaj”. To była praca sezonowa i wtedy zachorowałem na festiwal, na Sopot i prawdziwą pracę w Operze Leśnej. Marzyłem, żebym mógł naprawdę robić ten festiwal, a może nawet kiedyś przejąć ten festiwal i zostać jego właścicielem. I to marzenie się spełniło. Zostałem prezydentem festiwalu sopockiego i jednocześnie współwłaścicielem. W pewnym momencie festiwal miał przestać istnieć. Byłem wtedy już pełen bogatych doświadczeń jako menadżer Ireny Jarockiej, Kombi i innych gwiazd. Był to rok 1988. Jerzy Gruza wtedy tylko raz robił festiwal jako Teatr Muzyczny w Gdyni, bo wcześniej przez lata festiwal robiła Bałtycka Agencja Artystyczna BART, a Gruza był dyrektorem artystycznym festiwalu. Ja miałem wówczas prywatną firmę, agencją reklamowo-promocyjną i Jurek zaproponował mi, żebym zajął się sponsoringiem festiwalu. Udało się znakomicie, bo połowę budżetu festiwalu zabezpieczyła właśnie moja agencja, a pozostałą część komitet organizacyjny składający się z kilkunastu instytucji kultury, które zrzucały się na resztę budżetu. Po festiwalu odbyło się posiedzenie organizacyjne – podsumowujące i decydujące, co robimy w przyszłym roku. I wtedy okazało się, że choć festiwal świetnie się udał, to te kilkanaście instytucji wycofało się z budżetowania festiwalu, bo nie miały pieniędzy na festiwal w 1989 roku. Po jakimś czasie na polecenie wojewody spotkanie odbyło się ponownie, a ja byłem gościem zaproszonym przez Gruzę. Sytuacja się powtórzyła, bo te firmy nadal nie miały pieniędzy. I wtedy ja zgłosiłem się i zaproponowałem, że przejmę ten festiwal. Cała sala śmiała się z mego pomysłu. Jakiejś Biuro Usług Promocyjnych chce robić samodzielnie festiwal! Trochę to trwało, no bo jak to – prywatna firma ma przejąć festiwal? To trzeba skonsultować z komitetem partii! Takie były czasy. Wtedy namówiłem Mieczysława Preisa, który zajmował się kulturą, żeby założyć fundację kultury w Sopocie. I ja ułożyłem się z tą fundacją, tylko musiałem udowodnić, że mam pieniądze na organizację festiwalu.

A miałeś?
Niezupełnie. Ujawniono mi budżet festiwalu, to były 2 mln na tamtejsze pieniądze i 100 tys. dolarów dla gwiazd zagranicznych. Postanowiłem zaryzykować razem z moim bratem i ekipą mojej firmy. Wystawiliśmy czek – bez pokrycia – banku PKO na kwotę złotówkową. A 100 tys. dolarów załatwili mi koledzy w Londynie. Namówiłem ich, żeby wystawili mi czek na te 100 tys. dolarów z Westminster Bank. Czek był naprawdę piękny, z odpowiednimi znakami wodnymi, kolorowy. I z tymi dwoma czekami przyszedłem na kolejną naradę w sprawie festiwalu i wręczyłem je przedstawicielce wojewody. Te czeki przekonały zgromadzonych. Z moją ekipą i z kolegami z Londynu przejąłem festiwal. Bardzo chciałbym te czeki odzyskać, jeśli one są w jakimś sejfie albo archiwum.

Nie bałeś się bankructwa?
Nie, bo jeżdżąc już wtedy po świecie z różnymi zespołami, a objechałem wiele festiwali i w Europie i Ameryce jako impresario czy juror, wiedziałem, że wszyscy na takich imprezach zarabiają. Miałem już praktykę współdziałania ze sponsorami, więc było oczywiste, że jak im pokażę, że to jest transmisja na 200 mln ludzi w Europie Wschodniej, to sprawa chwyci bez problemów. Zagrałem vabank i miałem rację. 

Dorobiłeś się na tym festiwalu?
Dorobiłbym się, gdyby nie złośliwość pewnych ludzi, którym było nie w smak, że przejąłem festiwal. Zakładaliśmy, że nie zarobimy na pierwszym festiwalu, byle byśmy nie dołożyli. Wiedziałem z góry, że zarobimy tak naprawdę przy trzeciej, czwartej edycji. Umowę podpisałem na dziesięć lat. I w momencie, kiedy zaczęliśmy zarabiać, festiwal został nam zabrany. Zazdroszczono mi dorobku i zarobku. Zarząd miasta Sopotu przegłosował zgłoszony wniosek i prezydent Jan Kozłowski w tamtych czasach nie mógł nic zrobić, mimo że de facto mój zespół uratował ten festiwal. Było to dla mnie trudne przeżycie, bo zastawiłem prawie swój cały majątek, żeby ratować festiwal i poświęciłem mu kawał życia. Poddałem się. Festiwal wrócił do BART-u.

Jak się zbiera menadżer po takiej przegranej?
Miałem kilka takich sytuacji, że się musiałem podnosić. To jest fach z ryzykiem. Rozkręcona już była historia z Kombi. Zespół ten prowadziłem do spółki z Jackiem Selwinem. Mieliśmy trasy koncertowe po całym świecie, Kombi odnosiło sukcesy i odnosi je do dzisiaj. Mam ten zespół w sercu już 47 lat i czekam na jubileusz – pięćdziesiątkę z Kombi. Prowadzę więc intensywne kontakty z festiwalami, z mediami i czuję się w tym jak ryba w wodzie. Pomagam też innym młodym artystom, którzy nie mają impresariów bądź szukają swojej artystycznej drogi. Na bieżąco spotykam się z kilkudziesięcioma wykonawcami, słowem – mam co robić, a praca jest najlepszym antidotum na różne porażki.

Wyraźnie lubisz ruch i rywalizację.
Byłem sportowcem, koszykarzem już w liceum. Sport to rywalizacja, w szkole organizowałem pierwsze imprezy. Byłem w klubach Ogniowo Sopot, Spójnia Gdańsk i GKS Wybrzeże. Mój klub osiągnął mistrzostwo Polski, choć ja nie byłem w pierwszej ekipie, ale grałem u boku wielkich gwiazd. A na uczelni byłem szefem AZS-u, zajmowałem się promocją i działaniami na rzecz sportu. W nagrodę dostałem wyjazd na olimpiadę do Monachium. To był mój życiowy sukces. Olimpiada otworzyła mi nowy świat. Tam zagrałem w kosza w turnieju działaczy sportowych i zdobyliśmy olimpijski złoty medal. To był rok 1972. A tak serio najważniejszy wtedy był złoty medal polskich piłkarz. Wygrali 2:1 z Węgrami. Po zakończeniu meczu udało mi się przeskoczyć przez płot na murawę, w dresie Uniwersytetu Gdańskiego, z dużymi literami UG na plecach i razem z piłkarzami zrobiłem rundę honorową. Miałem szczęście, nikt mnie nie zatrzymał. Piłkarze z napisami na plecach Polska, a ja UG. Pytano mnie, czy nie jestem czasami z Ugandy. To zdarzenie dało mi energię na całe życie. A show biznes to energia.

Dlatego też powstał energetyczny Festiwal Muzyki Młodej Generacji?
Pewnie tak. Razem z Jackiem Sylwinem, Marcinem Jakobsonem i Walterem Chełstowskim stworzyliśmy ten nurt. Kilka lat temu w Pałacu Kultury w Warszawie była wielka wystawa poświęcona tej generacji zatytułowana „Stwórcy – Cudotwórcy”. I przy wejściu na wystawę umieszczono nasze cztery wielkie portrety.

I napisano: „To zespół niezwykle silnych indywidualności: od siły spokoju po bezkompromisową przebojowość. Bez nich nie byłoby Festiwalu Muzyki Młodej Generacji”.
Wiele osób o tym już nie pamięta. We czterech powtórzyliśmy dla polskiego rocka w drugiej połowie lat 70. ubiegłego wieku to, co zrobił wcześniej Franciszek Walicki. Rock’n’roll zawsze zaczynał się w Trójmieście i leciał na drugi koniec Polski, na Śląsk. A potem ogarniał całą Polskę. W latach 70. spadało zainteresowanie polski rockiem, a nam udało się przywrócić tę muzykę. Pracowałem wtedy w agencji BART i namówiliśmy szefa – Andrzeja Cybulskiego, żeby stworzyć ruch muzyczny pod nazwą Muzyka Młodej Generacji. Pierwszy festiwal odbył się w Teatrze Letnim w Sopocie, a potem, po różnych perturbacjach, przeniósł się ten festiwal do Jarocina, bo tam był fantastyczny klimat dla muzyki rockowej. A dzisiaj to już legenda.

Show biznes to w sumie dość mętna woda. Jak Ty w niej pływasz?
Daję radę. Może dlatego, że ciągle jestem uśmiechnięty. Ja się tym po prostu bawię, to jest moja pasja. Jak widzę, że ktoś zasługuje na moją pomoc, to nie patrzę na finanse. I cieszę się, że talent, który odkryłem, odnosi prawdziwe sukcesy, staje się gwiazdą. To jest fantastyczne, gdy wiem, że byłem tym pierwszym, który wskazał drogę.

A mógłbyś wymienić nazwiska tych, których odkryłeś?
Nie lubię wymieniać nazwisk z aktualnej listy, bo to zawsze powoduje zbędne komentarze. Niezależnie od tego, co osiągnąłem, pracując z Ireną Jarocką czy zespołem Kombi, to na pewno mój jest zespół TSA i Marek Piekarczyk. Przyłożyłem rękę do ich sukcesu. Było to w Cannes, gdzie promowałem Kombi. Tam firmie Mausoleum Records, produkującej muzykę heavy metalową, dałem kasetę zespołu TSA i powiedziałem, że mam dla nich wielki hit. Przesłuchali i oszaleli. I tak to się zaczęło. Znalazłem więc dla TSA partnerów. Koncertowali potem na całym świecie, ukazała się płyta, a Marek Piekarczyk, po mojej rozmowie z Gruzą, zagrał główna rolę w głośnym musicalu w reżyserii Jurka w Teatrze Muzycznym w Gdyni, w „Jesus Christ Superstar” [premiera w czerwcu 1987 r. – od red.]. A niedawno TSA powróciło po kilku latach niebytu, bo ciężko pracowali fizycznie w Stanach i znowu są na scenie. Ich comeback zrobiliśmy na molo w Sopocie. Było na tym koncercie około pięciu tysięcy słuchaczy. Przed trzema laty miałem też przygodę zawodową z niezwykła artystką, która w przyszłym roku skończy 90 lat, a jest w znakomitej formie. To Joanna Rawik. Jej aktywność mnie oszołomiła. Dzięki moim działaniom Joanna Rawik zaśpiewała dwuipółgodzinny recital piosenek Mireille Mathieu. Spełniłem jej marzenie.

Twoją menadżerską miłością była Irena Jarocka.
Tak, bo dzięki niej jestem impresariem i menadżerem muzyków. Pracowałem z Ireną niezbyt długo, ale jej kontakty i znajomości – a była mega gwiazdą – w ciągu kilku miesięcy otworzyły mi drzwi do wszystkich ważnych ludzi od kultury w naszym kraju. Irena otworzyła mi drzwi do show biznesu, a były to czasy, kiedy jeszcze nie funkcjonowały takie zawody jak impresario, producent czy menadżer. Nie było więc możliwości płacenia nam, bo nie było tzw. stawek, więc artyści płacili nam „pod stołem”. A do kontaktów z Ireną Jarocką wytypował mnie Andrzej Cybulski, fantastyczna osobowość wybrzeżowej kultury. To on był prawdziwym menadżerem i to on zachęcił Irenę, by wynajęła sobie właśnie mnie do działań impresaryjnych. I kiedy poznałem Łosowskiego i zespół Kombi, to już wiedziałem, jak należy robić dobrą promocję.

Ostatnio spadł na Ciebie deszcz nagród.
Tak, to prawda, ale głównie to były nagrody warszawskie. Minęło pięćdziesiąt lat, jak ja zajmuję się sprawami kultury, rozrywką, show biznesem. Dostałem brązowe odznaczenie Gloria Artis, ważne i prestiżowe; działam intensywnie od pięciu lat w klubie biznesu Menager Busisness Hub, w którym też dostałem nagrodę, a ostatnio nagrodził mnie Vip Magazin. To wielka gala z udziałem wyróżnionych ludzi biznesu, kultury i sportu m.in. wśród laureatów byli Małgorzata Kożuchowska, Katarzyna Grochola, Andrzej Chyra, Stan Borys czy Adam Woronowicz.

Wielkie gratulacje. Czy czujesz się usatysfakcjonowany swoim menadżerskim życiem?
Robię to, co kocham, Sam sobie narzucam tempo i ilość tematów. Nie stoję w miejscu i mogę spełniać marzenia wielu ludzi. Chciałbym jeszcze mieć możliwość stworzenia gwiazdy od „zera do milionera”. Takie ja mam marzenie.

Warto spełniać marzenia. Dziękuję za rozmowę.

 

 fot A Tyszko

 

POWRÓT/WSTECZ