POWRÓT/WSTECZ
Plakat musi niepokoić…

Plakat musi niepokoić…
Z Andrzejem Pagowski – artystą grafikiem rozmawia Alina Kietrys

Jestem pod wrażeniem, pięknie wydany album „Polski plakat filmowy” był na pewno znaczącym wydarzeniem mijającego roku.
Tak, to ważne dla mnie wydawnictwo. I to z kilku powodów. Po 1989 roku, kiedy zmienił się w Polsce sposób finasowania kultury, zabiegałem, żeby przywrócić właściwe miejsce polskiemu plakatowi. Pierwszy raz ten album pokazałem i promowałem we wrześniu na festiwalu filmowym w Gdyni. Bo to też miejsce kultowe dla naszego kina i dla polskiego plakatu. Do festiwalu gdyńskiego robiłem sześć razy plakaty. Bardzo przeżywam spotkania ze środowiskiem filmowym, bo czuję, że mnie akceptują i ufają mi. Mam w portfolio prace, które robiłem do filmów takich reżyserów jak Krzysztof Kieślowski czy twórcy kina moralnego niepokoju – Janusz Zaorski, Jerzy Domaradzki, Agnieszka Holland. Mam na koncie współpracę z Andrzejem Wajdą. To jest powód do prawdziwej twórczej radości, bo zawsze robiłem plakaty dla filmu, a nie dla siebie. Dzisiaj te plakaty są kultowe – to cieszy. Mam olbrzymią frajdę jako twórca, że one funkcjonują. To jest zapis dziejów, zapis polskiego filmowego czasu. I nagle, właśnie po tych doświadczeniach okazało się, że plakat zaczął zanikać. Pomyślałem wtedy, że jednak nie mogę odpuścić i muszę dalej dbać o obecność polskiego plakatu na rynku twórczym. I postanowiłem chodzić od instytucji do instytucji, żeby wydać książkę. I trafiłem do Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej, który uznał moje starania za sensowne i dzięki wsparciu PISF-u album znalazł się w tym roku na rynku. 

Opowiada Pan o tym tak lekko i z radością, ale zabieganie o środki finansowe nie jest łatwe.
To prawda, trzeba mieć cierpliwość. Ale właśnie działania szefa instytutu sprawiły, że w umowach znalazł się zapis, że plakat artystyczny musi powstać do nowych filmów. I to spowodowało, że plakat znowu pojawił się na tegorocznym festiwalu w Gdyni. Z dwudziestu filmów pokazanych w konkursie głównym festiwalu siedem miało plakaty. I to było znakomite.

Jaką Andrzej Pągowski ma tajemnicę, kiedy uruchamia wyobraźnię plakatową?
Trudno odpowiedzieć na to pytanie, bo to jest proces twórczy. Czasami robię plakat, kiedy kończy się już praca nad filmem. Oglądam materiał prawie gotowy i mam pomysł. Bywa też, że noszę już w sobie temat od jakiegoś czasu i nagle bach. Zaskoczyło. Mam. A i zdarza się, że projekt leży, dojrzewa, bo mam dużo czasu. Kombinuję twórczo, coś tam przymierzam w głowie albo na papierze, aż w końcu się decyduję i zaczynam pracę. Staram się przy pracy nad plakatem nie zatracić autentyczności i tego dochodzenia do tematu. Jeśli mi się nie udaje zrobić wszystkiego, co zamierzam w jedną noc, to wracam i poprawiam. Ale robię to dość rzadko. Pracuje ostro i do oporu, za jednym zamachem. Robię to szybko, bo taki mam twórczy temperament.

Szybkość Pana mobilizuje?
Właściwie tak, bo się wyuczyłem już dobrze tego fachu. Dzisiaj pracuję przy pomocy komputera, robię tak od piętnastu lat, ale nie w programach foto szopa, ale elektronicznie. Staram się zachować to, co lubią moi fani. A więc dla mnie najważniejsza jest malarskość, literackość, pomysły, anegdota – na ile potrafię to z tych mediów elektronicznych wykrzesać. Dawniej malowałem farbami i z reguły robiłem tak, że malowałem w nocy, a rano już zanosiłem gotowy projekt. Jeśli nie było ok, to jeszcze raz siadałem do roboty. A dzisiaj praca w komputerze jest warstwowa, ale mogę uwzględnić różne sugestie i pomysły. 

Czy pamięta Pan swoje pierwsze plakaty?
Bardzo dobrze, bo mało komu udało się wystartować plakatem artystycznym do „Męża i żony” Aleksandra Fredry, spektaklu w Teatrze Narodowym w Warszawie, który reżyserował Adam Hanuszkiewicz. To była bajka dla młodego grafika.

Pamiętam, cudne kostiumy do tego przedstawienia robiła Zofia de Ines-Lewczuk. To był to rok 1977, 45 lat temu. Ma Pan twórczy jubileusz.
No tak, ale potem poszło jeszcze mocniej, bo zaczął się właśnie plakat filmowy dla Kieślowskiego, zaraz potem dla Agnieszki Holland i Andrzeja Wajdy. Potem były ważne wydarzenia polityczne w Polsce i plakaty były obecne, a w teatrach grane były sztuki Karola Wojtyły, już wówczas papieża. Bardzo ważny czas.

Jak Pan rozmawia z twórcami, kiedy przygotowuje plakat do ich dzieła?
Wie pani, nikt mnie o to dotąd nie pytał. Ale tak naprawdę nie kojarzę takiego momentu, żeby któryś z twórców nie ufał mojej pracy. Może dlatego, że kiedy zaczynałem, artyści, z którymi współpracowałem, byli w podobnym wieku co ja. Plakaty powstawały szybko do takich filmów jak „Amator”, „Aktorzy prowincjonalni” czy „Indeks”. Zawsze po obejrzeniu filmu z każdym z artystów rozmawiałem. Dzisiaj moi artyści wiedzą, że ja będę „zadręczał” i stawiał głupie pytanie, po co zarobiłeś ten film. Dla mnie to ważne, co „autor miał na myśli”, co chce przekazać publiczności i z czym ta publiczność ma wyjść z kina. Chcę wiedzieć, co mam widzowi przekazać „na ulicę”, gdy gdzieś przypadkowo zobaczy mój plakat. Jeśli uda mi się zakamuflować jakąś tajemnice czy anegdotę, to ten plakat zostaje na lata. A proste komunikaty w plakatach zazwyczaj mają krótkie życie. Doraźne. No chyba, że jest jakaś anegdota w takim plakacie, jak w tym „papierosy są do dupy”. Ten plakat jest ponad czasowy, powstał w 1994 roku, ale trwa i ludzie kojarzą go znakomicie.

Czy inne Pana plakaty, poza tym wspomnianym, na który nawet zareagował oburzony Sejm (chodzi o to „brzydkie” słowo), też robiły zamieszanie?
Różnie. Dzisiaj nawet, w czasach, w których rzekomo wszystko wolno, są sytuacje co najmniej dziwne, w których okazuje się, że jednak nie wolno. Teoretycznie wydawałoby się, że to paradoks. Ale nie. Nie wolno na przykład pokazywać gołego ciała na plakatach, nie wolno pokazywać znaków religijnych. Poprzednio była cenzura polityczna i o tym, co było groźne dla systemu, decydował cenzor. Zatrzymano wtedy sporo. Problem miały np. filmy „Kung-fu”, „Imperium namiętności” czy „Miś”. Ale myślę, że spore zamieszanie zrobił niedawno plakat do filmu Kler z różową świnką, podobnie zresztą jak sam film Wojtka Smarzowskiego. Było też kilka plakatów teatralnych do spektakli granych w różnych miastach Polski, które też narobiły lokalnie trochę szumu. Bywa, że nawet czasami trzeba się wycofać, ale generalnie mnie kusi, żeby wsadzić kij w mrowisko.

Co Pana inspiruje do twórczego działania, jakie np. lektury?
Obracam się w dziwnych lekturach. Bardzo lubię japońskie sagi, przepadam za Tolkienem. Można powiedzieć, że wychowałem się na nim, bo czytałem go bardzo wcześnie i potem wiele razy. Czytam literaturę, która rozwija wyobraźnię. Ubóstwiam Carlosa Zafona, bo to magia i niewiarygodny krajobraz myślowy. Nie czytam kryminałów, nie czytam powieści o niczym. Literatura powinna być dla mnie odskocznią i inspiracją. Tak samo jak muzyka, słucham tego, co mnie buduje. Zawsze jak idę do pracowni, to przygotowuję sobie zestaw muzyczny na dany dzień. I on się zmienia. Ale mam swoje listy najlepszej muzyki. Jak jest jakiś bardzo trudny plakat, to szukam muzyki, która mnie zainspiruje. Egoistycznie lubię robić sobie jak najwięcej frajdy i zmuszać mózg do wytwarzania jak największej liczby obrazów.


A komu Pan jako twórca zazdrości?
Bardzo wielu artystom. Zazdrość akurat mnie dobrze motywuje, bo chcę być jeszcze lepszy. Imponują mi często poszczególne prace. Czasami mam problem z wyborem, bo tego dzisiaj jest tak dużo. Ostatnio fascynuje mnie kolaż zdjęciowo-malarski. I w tej technice szukam najlepszych. Obserwuje świat dookoła precyzyjnie, bo może mi się to przydać.

Co dzisiaj dla Pana w plakacie jest najważniejsze?
Plakat musi niepokoić, bo moim obowiązkiem jest zwracanie uwagi, na to co wokół nas.

Dziękuję za rozmowę.


 

POWRÓT/WSTECZ