POWRÓT/WSTECZ
15 lat Fundacji Przemek Dzieciom

15 lat Fundacji Przemek Dzieciom 
Z Przemysławem Szalińskim, twórcą Fundacji Przemek Dzieciom, rozmawia Alina Kietrys.

Jubileuszowy koncert Fundacji był niezwykle okazały. Uczestniczyło w nim wiele gwiazd – galę prowadził Roman Czejarek, a publiczność uwodzili Zbigniew Zamachowski, Robert Janowski, Felicjan Andrzejczak i Muniek Staszczyk. W trakcie koncertu zebrano ponad 23 tys. zł z przeznaczeniem na rehabilitację chorych dzieci. Okazja do wydarzenia była niezwykła – 15-lecie fundacji. Panie Prezesie, czy może Pan opowiedzieć, jak minęły Panu te lata?

Oczywiście. Moje działania rozpoczęły się od pomagania koledze z klasy, a byliśmy wtedy w gimnazjum. Była to klasa integracyjna, a mojemu koledze Markowi bardzo potrzebny był wózek inwalidzki. Miałem wtedy fioła na punkcie dwóch seriali: „Kiepscy” i „Miodowe lata”. Pierwszy list do artysty Artura Barcisia napisałem, gdy miałem trzynaście lat. Napisałem wprost: „Mam trzynaście lat, mój kolega jest chory i potrzebuje wózka inwalidzkiego. Czy przyjedzie Pan do Gdańska, żeby wystąpić za darmo? Jakby Pan u nas wystąpił, to moglibyśmy zebrać jakieś pieniądze na ten wózek”. Odpowiedział od razu: „Tak, przyjadę!”. To samo napisałem do Cezarego Żaka i dodałem: „PS. Pan Barciś się zgodził”. Pan Cezary powiedział mi, że jak przeczytał, że Barciś się zgodził, to oczywiste było, że on też się zgodzi. Potem zaprosiłem w ten sposób jeszcze kilka osób: Andrzeja Grabowskiego, Bogusława Metza, Edwarda Hulewicza i wszyscy, o dziwo!, się zgodzili. To było 15 lat temu. 

Początki nie były jednak łatwe, bo stowarzyszenie, które firmowało ten pierwszy koncert, po prostu mnie oszukało. Przyjechało kilku znanych artystów, wystąpili za darmo, ale mój kolega nie dostał ani złotówki z tego koncertu, więc nie mogliśmy kupić obiecanego wózka. A ja sam jako trzynastolatek nie mogłem podpisywać umów z artystami, więc ktoś musiał to firmować. Prezes tej firmy mówił mi, że zebrane do puszki pieniądze co do złotówki poszły na organizację koncertu. Ale potem udało się zadziałać inaczej – firma, do której napisaliśmy, przysłała ten wózek.

Drugi koncert, który organizowałem na rzecz dziecka z nowotworem z Wejherowa, też skończył się dla mnie fatalnie, bo pan prezes na tydzień przed koncertem, kiedy już wszystko było dopięte, oświadczył mi, że zrywa ze mną umowę, której de facto nie było.

To były trudne pierwsze doświadczenia.
Tak, ale szybko zrozumiałem, że muszę być odporny. Takie niepowodzenia hartują. Poczekałem, aż będę pełnoletni, bo przekonałem się, że nie wszystkie osoby, które zbierają pieniądze na pomaganie, rzeczywiście pomagają. Po osiemnastce komitet pomocowy założyłem na siebie. Mogłem już rzeczywiście zbierać pieniądze dla potrzebujących. Zacząłem we wrześniu 2012 roku w Sopocie cykl „Serca gwiazd” i od tamtej pory intensywnie organizuję imprezy, które pomagają dzieciakom. Zebrane pieniądze mogę już sam przekazywać potrzebującym. Przed pandemią namawiałem też znanych artystów do wizyt w szpitalach u chorych dzieci. Staram się szczególnie, żeby odbywało się to w okolicach Bożego Narodzenia i Dnia Dziecka. Kupujemy wtedy kilkaset zabawek i rozwozimy po pomorskich szpitalach: Wejherowo, Gdynia, centrum w Redłowie, szpital na Polankach w Oliwie i oddziały w szpitalach Copernicus i na Zaspie.

Wchodził Pan do szpitali bez problemów?
Najczęściej szpitale się do mnie odzywają, bo wiedzą już o moich działaniach. Zresztą mam osobiste doświadczenia. Mam 28 lat i jestem osobą niepełnosprawną, jako dziecko spędzałem wiele miesięcy w szpitalach. Do tej pory tylko na jednym oddziale pani psycholog dziecięca miała jakiekolwiek zastrzeżenia do moich działań, mówiąc, że taki celebryta z Warszawy przyjedzie na oddział chorych dzieci, zrobi sobie zdjęcie i wstawi na Facebooka. Chodziło jej o Andrzeja Seweryna. Powiem szczerze, nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć pani psycholog, a Andrzej Seweryn dziesięć lat temu pewnie nawet nie miał czasu na zabawy internetowe i nigdy się w ten sposób nie lansował. To było przykre, ale szybko otrząsnąłem się, żeby działać dalej. A w innych szpitalach lekarze zaczęli mnie rozpoznawać i pytali, czy czasem nie byłem w ich szpitalu pacjentem. Sam spędziłem w tych szpitalach parę ładnych lat, więc wiem, jak to wygląda z punktu widzenia pacjenta. 

Pamiętam koncert, który przygotowaliśmy w świetlicy z Patrycją Markowską. Cóż to była za radość i ile emocji, i tych koncertów i spotkań z artystami w szpitalach organizowałem naprawdę wiele. Chociaż prawdą jest też, że nie wszyscy artyści wytrzymują presję pobytu w szpitalu, ale wiadomo, nic na siłę. Kto z artystów chce i może, ten spotyka się z chorymi dziećmi w szpitalach. Pamiętam taką letnią wizytę Marcina Dorocińskiego w szpitalu. Był sierpień. Spotkaliśmy w szpitalu siedemnastolatkę, która była bardzo chora, ale naprawdę ucieszyła się z tej wizyty. Rozmawiała z panem Dorocińskim przez godzinę. Wiem, że umówili się na kolejne spotkanie. Po jakimś czasie Dorociński zapytał mnie o tę dziewczynę, ale niestety już nie żyła. Lekarze powiedzieli mi potem, że po tym spotkaniu stał się niemal cud, bo przez trzy pierwsze dni po wizycie dziewczyna naprawdę czuła się całkiem dobrze, ale potem niestety choroba wróciła. Takie działanie terapeutyczne jest bardzo ważne. 
Czasami mnie pytają, ilu osobom pomogłem przez te 15 lat. A ja nie umiem odpowiedzieć wprost. Najtrudniej jest, gdy spotykam w szpitalu przez kilka miesięcy jakieś dziecko czekające na przykład na przeszczep płuc. Wtedy te rozmowy są naprawdę trudne.

Jak Pan reaguje na takie trudne sytuacje?
Już się trochę uodporniłem i prawdą jest też, że nie znam tych wszystkich dramatycznych historii zdrowotnych czy rodzinnych. Pamiętam, jak wspierałem chłopca, który cierpiał na zanik mięśni. Z czasem porozumiewał się już tylko za pomocą gałek ocznych. Mama wychowywała tego chłopaka sama – warunki mieszkaniowe były bardzo złe. Fundacji udało się kupić specjalne łóżko i komunikator komputerowy do porozumiewania się, wyremontowaliśmy też mieszkanie. Co to była za radość moja i mamy chłopca! Nie zapomnę, jak on patrzył na mnie, kiedy pierwszy raz na łóżku można go było zawieźć do łazienki, żeby go umyć. 
W realizacji tego przedsięwzięcia pomagał też pan prezydent Adamowicz. Był zawsze otwarty i życzliwy. W czasie koncertu z okazji dziesięciolecia mojego działania poszedłem do niego, żeby zaprosić go na imprezę. Po tygodniu na konto fundacji wpłynęła darowizna od pana prezydenta – i nie była to kwota symboliczna. Przyszedł wtedy na koncert i poprosił, żebym publicznie nie informował o tej darowiźnie. Dzisiaj, już po tylu latach mogę już o tym opowiedzieć, ale wtedy naprawdę byłem zaskoczony.

Czy są sytuacje, które Pana zniechęcają?
Bywają. Miewałem wątpliwości, zastanawiałem się już kilka razy, czy może wystarczy już tego mego działania. Szczególnie wtedy, gdy natrętnie pytano, ile artysta wziął za udział w koncercie czy za odwiedziny w szpitalu. Słyszałem też o sobie, że „mieszkam w pałacu i nie mam co z pieniędzmi robić”, bo przecież to niemożliwe, żeby tylu artystów tak chętnie przyjeżdżało i występowało za darmo, a żebym ja nic z tego nie miał. Wtedy jest mi po prostu przykro, staram się o tym jak najkrócej pamiętać. Te smutne uczucia mijają, gdy widzę pełną salę na koncercie i entuzjazm ludzi albo jak widzę efekty rehabilitacji, którą udaje mi się za zebrane pieniądze uruchomić dla chorego młodego człowieka. 
Zachowania artystów mnie bardzo poruszają. Pamiętam, jak Zbigniew Wodecki obciął kawałek swoich włosów i dał na aukcję, przyjechał na koncert i miał świetny występ. Podobnie niezwykłe spotkania były z Anią Wyszkoni czy Januszem Panasewiczem. Mógłbym wymienić wielu wykonawców na organizowanych przez fundację koncertach. Świetne są też wizyty mikołajowe w szpitalach – dzieci bardzo to lubią. 

15 lat działania to już znaczący dorobek.
Mam nadzieję, że będę przydatny chorym dzieciom, bo to najważniejsze. Jeżeli umiem to robić i wychodzi mi to, to zamierzam to robić do końca świata… i dwa dni dłużej! [śmiech] 
Poświęcam temu „25 godzin na dobę”, to naprawdę moja pasja i moje życie. Zajmuję się wszystkim, bo to nie jest fundacja z wieloma osobami na etacie. Na etacie jestem tylko ja, a PFRON dotuje moje miejsce pracy jako osoby niepełnosprawnej. Pozostałe osoby to wolontariusze. To bardzo liczne grono ludzi, z którymi współpracuję od lat. Są w różnym wieku, od kilkunastolatków po osoby na emeryturach. Salę w gdańskim Domu Technika NOT dostaję za darmo, a ściślej za 1 zł, podobnie z drukiem plakatów, zaproszeń czy cegiełek, cateringiem i przekazywanymi na aukcję fantami. Wiele osób dobrej woli pracuje na nasz wspólny cel: pomoc chorym dzieciom.

 

Fot. Joanna Załęska Fotografia i Luc Art Photo

 

 

POWRÓT/WSTECZ