POWRÓT/WSTECZ
Nigdy dość poszukiwań

P onad trzydzieści lat pracy artystycznej i  świetne recenzje z wielu spektakli operowych. To zapewnia poczucie sukcesu. Na pewno towarzyszy mi poczucie, że czegoś w  życiu dokonałem. Ale ciągle coś odkrywam, odkrywam także siebie jako człowieka i  jako artystę. Ciągle poszukuję nowych wyzwań. Praca z  młodzieżą w  Akademii Muzycznej w  Gdańsku daje mi powiew młodości, więc mimo swego wieku mam bardzo dużo energii. Na lekcjach śpiewu stale ich mobilizuję i  zarażam swoją pasją śpiewania. Ciągle szukam artystycznych doznań i muzycznych uniesień także z młodymi przyszłymi artystami. Stałe poszukiwanie w moim zawodzie jest wręcz konieczne. Nie mogę spocząć na laurach, rozwój jest częścią artystycznej osobowości. A czego Pan przede wszystkim uczy młodych śpiewaków? Przede wszystkim uczę ich techniki wokalnej, bo ona jest najistotniejsza. Zwłaszcza męskie niskie głosy – baryton czy bas – przy dobrej technice mogą ze swoich umiejętności długo korzystać. Uczę ich również wrażliwości na sonorystykę wokalną, jaką wydobywają z własnej krtani. Głos nie ma jednej barwy, wybieramy akcenty, które budują odpowiednią barwę głosu. Uczę ich również, by w śpiewaniu zawsze szukać siebie. Bardzo często pytam, jak się moi studenci czują ze swoim głosem: czy jest im dobrze, czy jest im wygodnie. To są żmudne godziny pracy i ćwiczeń. Nigdy dość nauki i poszukiwań. Każda rola niesie coś nowego i oryginalnego? Zdecydowanie tak i ciągle myślę, że jeszcze kilka ważnych ról przede mną. Każde nowe wyzwanie wokalne to ciągły rozwój i nowe doznania artystyczne, które w efekcie budują wiedzę i charyzmę artysty. Zaśpiewał Pan znakomite partie solowe w klasyce repertuaru operowego, najsłynniejsze arie dla barytona. Ale jeszcze nie wszystkie. Głos barytonowy, zwłaszcza u  Verdiego, został obdarzony wieloma wcieleniami scenicznymi i wieloma tytułowymi partiami. Marzy mi się nowy tytuł „Simon Boccanegra” Giuseppe Verdiego. Byłbym wówczas jednym z niewielu barytonów, który ma w swoim repertuarze wszystkie wiodące partie. Mam tu na myśli „Nabucco”, „Makbet”, „Rigoletto”, „Falstaff”... to są tytułowe role w operach Verdiego, które mam w dorobku. Są też pierwszoplanowe role, które także śpiewałem, jak w „Trubadurze” czy w „Traviacie”, w „Otello”, w „Ernani”, one także dały mi wielką satysfakcję. Czekam zatem na „Simon Boccanegra” i wtedy będę spełniony. Śpiewa Pan w Operze Bałtyckiej, w której zaczynał Pan karierę i w Bydgoszczy w Operze Nova. Czy to są dwa światy? W Gdańsku mamy teraz nową dyrekcję, która buduje nowy repertuar i pewnie to jest taki czas, kiedy sporo może się zmienić w doborze tytułów i realizatorów do poszczególnych spektakli. Jest szansa na inne spojrzenie i nowe horyzonty. Ostatnia premiera, może nie łatwa w odbiorze, nie dla każdego widza, ale jest pozycją bardzo ciekawą, wciągającą słuchacza w relację słowno-muzyczną. To jest spektakl na dobrym poziomie. Myślę, że trzeba zainteresować widza i przyzwyczajać do otwartości na różne propozycje. Opera bydgoska ma bardzo szeroki wachlarz propozycji repertuarowych, głównie tych z klasyki operowej. Repertuar buduje się w oparciu o własną wizje artystyczną, ale też zbudowany być powinien na przesłankach, by sprostać oczekiwaniom widza. On jest najważniejszy, bez widza teatr nie istnieje. W Gdańsku ranga Opery Bałtyckiej się zachwiała m.in. przez spory personalne i żądania finansowe. Fot. Joanna Illuque Myślę, że obecna dyrekcja zażegnała nieporozumienia i  miejmy nadzieję przywrócona zostanie ranga instytucji artystycznej, która ma świetną tradycję i ważne dokonania. Spory i niesnaski, napięcia, strajki nikomu nie służą, szczególnie w instytucji artystycznej. W operze musi być wspólna płaszczyzna porozumienia, żeby osiągnąć zamierzony artystyczny efekt. Praca powinna przynosić satysfakcję, a żeby tak było, powinien być spokój wśród różnych ekip pracujących w operze. To bardzo złożony organizm. Razem powinni pracować soliści, chór, balet z dyrygentem, reżyserem, scenografem, choreografem i  oczywiście różne pracownie i  obsługa techniczna sceny. To jest mechanizm złożony z bardzo wielu trybów. Widzów najbardziej obchodzi efekt artystyczny. Zatem bardzo ważna jest dobra jakość spektaklu operowego. Od lat problemem jest prawdziwa sala operowa w Gdańsku. To prawda. Ta sala w  budynku we Wrzeszczu de facto nie nadaje się do obcowania z tak wielką sztuką. Ciągle w trakcie trwania spektaklu słychać samochody i  tramwaje, a  czasem sygnał karetki pogotowania. To bardzo rozprasza widza i  często burzy nastrój przedstawienia. Kiedyś mówiło się o  nowej operze, która mogłaby zostać zbudowana na Placu Zebrań Ludowych. Myślę, że byłoby to wspaniałe miejsce, doskonale skomunikowane i  świetnie wyeksponowane w  krajobrazie miasta. Ponieważ bywam we wszystkich operach w  Polsce, śmiem twierdzić, że Gdańsk ma najmniej urodziwy budynek operowy. Szkoda, bo potencjał ludzki i artystyczny jest tu ogromny! Śpiewa Pan w  operach we Wrocławiu, w  Bydgoszczy, w  Krakowie, w  Szczecinie, w Poznaniu, w Warszawie. Czy artystę dzisiaj się wynajmuje, czy artysta zgłasza chęć zaśpiewania w jakiejś realizacji? Nie zabiegam specjalnie o promocję, bo jestem na tym rynku już ponad trzydziestu lat i moje nazwisko jest powszechnie znane. Jednak młodzi ludzie dzisiaj bardzo często zabiegają o agentów i jest to słuszna postawa artystyczna. Agent szuka dla wchodzących na rynek artystów odpowiedniego teatru i  repertuaru. Większość teatrów, poza gdańską operą, ma swój stały zespół solistów. U nas zlikwidowano już jakieś dziesięć lat temu etatowy zespół i niestety się nie odtworzył. Więc śpiewają u nas głównie soliści gościnni. Wydaje mi się jednak, że taki podstawowy zespół solistów dobrze byłoby mieć w Operze Bałtyckiej. To raptem osiem osób, po dwóch artystów na każdy głos. Niby niewiele, a jednak zespół, który związany byłby z tą gdańską sceną. Teatr tworzą ludzie i często się z nim jednoczą. To ważny aspekt! A ile ról ma Pan w stałym repertuarze? Ról przygotowanych mam ponad pięćdziesiąt. Ale takich stałych ról, w aktualnym repertuarze, że mogę natychmiast zaśpiewać, jest około dwudziestu. Żeby rola zostawała w pamięci muzycznej, konieczna jest powtarzalność. Czy trudno jest się nagiąć do gotowych już spektakli? Bywa trudno. Nie zawsze do końca rozumiem koncepcję, zwłaszcza reżyserskie. Bo reżyserzy dzisiaj potrzebują autorskich poszukiwań, stąd często zmieniają czy przeinaczają sens samego libretta, a to w efekcie daje różne skutki. Ja przyjeżdżam na spektakl z  tzw. kręgosłupem wokalnym i  adekwatnym do roli zachowaniem scenicznym, staram się być wierny muzyce i tekstowi. Jak dzisiaj trzeba dbać o głos? Sądzę, że nie trzeba dbać w jakiś szczególny sposób, tak jak to bywało kiedyś, ale higiena głosu zawsze jest wskazana. Mój głos nie paraliżuje moich codziennych zachowań, więc nie biję na trwogę, gdy mam zaśpiewać wieczorem spektakl. Pana pasją stała się polska liryka wokalna. Nagrał Pan pieśni znakomitych kompozytorów: Chopina, Paderewskiego, Karłowicza, Moniuszki. To prawda. Oprócz pieśni Moniuszki, Chopina i  Paderewskiego nagrałem rzadko wykonywane pieśni Karłowicza. Nagrałem trzy płyty pod wspólną nazwą „Polska Liryka Wokalna”. Uważam, że skoro jestem polskim artystą, mogę najlepiej wypowiedzieć się w  rodzimej muzyce. Zamierzam jeszcze nagrać następne płyty, myślę w  przyszłości o  współczesnych kompozytorach – o  Henryku Czyżu, Macieju Małeckim czy pieśniach Tadeusza Bairda. W  ubiegłym roku nagrałem jeszcze kolędy Romualda Twardowskiego. Płyta została wydana przez firmę Acte Préalable, która bardzo promuje polską muzykę i  sprzyja artystom, którzy pragną taką muzykę nagrywać. Moniuszko jest Pana wokalną miłością. Zdecydowanie tak, nagrywam nie tylko pieśni. Latem zrealizowałem swój projekt i powstała płyta z ariami operowymi z  wybranych dzieł scenicznych Stanisława Moniuszki. Znajdują się na niej arie z oper „Halka”, „Flis”, „Verbum Nobile”, „Straszny dwór”, „Paria”, „Jawnuta”. Projekt muzyczny udało się zrealizować przy ogromnym finansowym wsparciu rektora Akademii Muzycznej w  Gdańsku i  ufam, że będzie wizytówką tej uczelni. W  jednej z ostatnich recenzji Jacek Marczyński, warszawski krytyk muzyczny [stały recenzent „Ruchu Muzycznego” – dop. red.], napisał po bydgoskim „Strasznym dworze”: „Leszek Skrla niczym ojciec pokazał, jak należy czuć polonezowy rytm słynnej arii Miecznika. Coraz mniej mamy takich moniuszkowskich śpiewaków”. Inna recenzentka Barbara Mielcarek-Krzyżanowska zauważyła: „Soliści wieczoru zaprezentowali się świetnie. Leszek Skrla doskonale wszedł w rolę Miecznika, kreując głosowo i aktorsko postać dostojnego szlachcica, zatroskanego o losy ojczyzny ojca. Powiedzieć można wręcz, iż – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – zdominował spektakl”. To było dla mnie bardzo miłe i poczytuję sobie to za wielki komplement. Tak operuję głosem, by w ujęciu wokalnym Moniuszko był i dostojny, i wyrazisty zarazem. Moniuszko to nie była miłość od pierwszego wejrzenia, ale dzisiaj jestem przekonany i  wiem na pewno, że twórczość Moniuszki to ogrom pięknej, słowiańskiej muzyki i kawał dobrego warsztatu kompozytorskiego. Dziś jestem ogromnym admiratorem jego dzieł i stale będę dbać o to, by Moniuszko zawsze był obecny w moim repertuarze tak operowym jak i koncertowym! Bardzo serdecznie dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję, że dalsza satysfakcja artystyczna będzie towarzyszyła pełnej sukcesów Pana pracy.

POWRÓT/WSTECZ