Nie tylko upał jest tematem dnia. Zmiany klimatyczne każdy, kto ma więcej niż kilkanaście lat, widzi gołym okiem, a ściślej odczuwa je gołym, własnym ciałem. Niektórzy nawet głową, jeśli jej w porę nie osłonią.
W odróżnieniu od wszystkich gorliwie pracujących, ostatnio zrobiłam sobie urlop. By uspokoić zazdrośników, od razu wyznam, że za chwilę znowu wracam i będę tyrać. Taki los w zawodach niby wolnych. Człowiek sam wyznacza sobie rytm. Ad rem, czyli do wyjazdów, które kształcą ustawicznie. Zacznę od ulubionej PKP i pendolino. Lubię strefę ciszy, w której donośnym głosem pytają: „Kawa, herbata czy woda?”, a chwilę potem z głośników ryczy komunikat zachęcający do spożycia posiłku. Nota bene od kilku miesięcy witająca z głośnika pani ciągle zacina się na początku. Zacina się też sprzątanie przez PKP terenów wjazdowych do Gdańska. Przy torach istny chlew: rozerwane siatki, worki, walające się plastiki i wszelkie paskudztwa – tak w dumnym mieście witają przyjezdnych. Piękna wizytówka! Z daleka od Gdańska usłyszałam o „aferze” z „Rydwanem” Joanny Rajkowskiej, dziełem składającym się z wielu elementów. Rajkowska jest dojrzałą artystką, dobrze znaną i cenioną na światowym rynku sztuki współczesnej. Prace Rajkowskiej są unikatowe i bardzo rzadko trafiają do galerii, bo artystka – jak mówią znawcy – nie produkuje niczego na sprzedaż, zajmuje się sztuką publiczną, ważną społecznie. To naprawdę wielka sprawa, że Gdańsk stał się mądrym mecenasem sztuki współczesnej. I kupił „Rydwan” – rzeźbę razem ze szkicami, fotografiami (35 sztuk) i prezentacją multimedialną. Z tego co wiem, koszt wytworzenia dzieła przewyższa cenę zapłaconą przez miasto. Ale i tak rozpętano nagonkę. Politycy samorządowi wespół z niektórymi lokalnymi mediami stali się ekspertami od sztuki współczesnej. Włączyły się media społecznościowe, w których każdy jest znawcą, i przetoczyła się dyskusja o fatalnym wydawaniu środków publicznych z miejskiej kasy na sztukę. Rzeczywistość populistycznego Gdańska zaskrzeczała nad „Rydwanem” Rajkowskiej, choć jej „Palma” na Rondzie de Gaulle’a w Warszawie jest już ulukrowanym i zaakceptowanym przez mieszkańców stolicy obiektem. Gdyby choć pokrzykujący i karcący panią prezydent Aleksandrę Dulkiewicz (bo na to dzieło wydano z kasy miasta prawie 147 tysięcy złotych) obejrzeli i przeanalizowali dostępne w Internecie filmy Joanny Rajkowskiej, np. „Basię”, albo jej projekty – węgierski czy warszawski „Dotleniacze”. Może nie byłoby tej niepotrzebnej burzy w szklance wody, a zamiast zapiekłości pojawiłby się powód do dumy, bo w przyszłym roku w Gdańsku ma odbyć się prestiżowy międzynarodowy zjazd znawców sztuki współczesnej zrzeszonych przy UNESCO. Mają oni przyjechać na zaproszenie miasta i Anety Szyłak, pełnomocniczki ds. powstającego Nowego Muzeum Sztuki NOMUS. Wychodząc z lokalnego ogródka, namawiam na podróże – nawet w ten upał. Byłam w świecie, blisko Bellinzony, gdzie czystość i porządne autostrady, bezpieczne tunele wyznaczają rytm dnia, a uśmiechający się na ulicy ludzie są po prostu życzliwi. Byłam też w Warszawie i Krakowie. Wieczory spędzałam w teatrach, bo to lubię najbardziej. W Powszechnym im. Zygmunta Hübnera (reżysera ongiś związanego z Gdańskiem) obejrzałam głośny spektakl „Mein Kampf”. To wstrząsające, publicystyczne widowisko dla dorosłych, którzy na teatr patrzą z dystansem i przekonaniem, że spektakl ma poruszyć, może nawet zirytować widza. Teatr Powszechny drażni i prowokuje świadomie. Reżyser tego spektaklu, Jakub Skrzywanek, razem z dramaturgiem Grzegorzem Niziołkiem drażnią widzów tekstem Hitlera. Tony publicystyczne nazistowskie wpisują się w świat, który nas otacza. Druga część spektaklu w robocie reżyserskiej jest dość prymitywna, jednak muzyka Karola Nepelskiego – kompozytora rodem z Wejherowa, absolwenta Politechniki Gdańskiej i Akademii Muzycznej w Krakowie, który doktorat zrobił w klasie Krzysztofa Pendereckiego i jest teraz wykładowcą krakowskiej uczelni – to prawdziwe objawienie. Jedno jest pewne, aktorzy w tym spektaklu śpiewają świetnie, na czele z Arkadiuszem Brykalskim – ongiś aktorem Teatru Muzycznego w Gdyni i Teatru Wybrzeże w Gdańsku. W Krakowie obejrzałam mądry, spokojny i piękny plastycznie spektakl według prozy Jarosława Iwaszkiewicza „Panny z Wilka”. Reżyserowała go Anna Augustynowicz, która jako reżyser też lubi Teatr Wybrzeże. Tutaj zrobiła przed dwoma laty „Wiśniowy sad”. „Panny z Wilka” uspakajają, dają poczucie wartości i piękna Iwaszkiewiczowskiego języka. Jeśli będziecie Państwo w Krakowie, obejrzyjcie w Starym Teatrze to przedstawienie ze świetną Dorotą Segdą, panią rektor Akademii Teatralnej. Świat – mimo że pełen niespodzianek – okazuje się piękny.