Sztuka uników

Alina Kietrys
Alina Kietrys
Dziennikarka, publicystka, nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Gdańskim

S potkałam ostatnio znajomą bizneswomen. Nie widziałyśmy się co najmniej rok. Jak zwykle z uśmiechem rzuciła mi się na szyję, cmok, cmok i zaczęła: jak się cieszę, że cię widzę, dobrze wyglądasz, pewnie wszystko w porządku. Zadawała pytania i sama na nie odpowiadała. I dalej perorowała: szmat czasu cię nie widziałam, to mamy sobie tyle do powiedzenia, no wiesz u mnie duże zmiany, no wiesz... (tajemniczy uśmiech), ale teraz muszę lecieć. Zadzwonię! Tak samo było rok temu i  tak samo jest za każdym razem, od czasu kiedy przestałyśmy razem pracować. Oczywiście nie dzwoni. To bez mała klasyczny przypadek „bycia towarzyskim” na niby. Pół biedy, gdy rzecz dotyczy kontaktów prywatnych. Gorzej, gdy tę samą metodę zastosuje się w działaniach zawodowych, biznesowych. Obiecujemy – nie dzwonimy, umawiamy się na telefon – nie odbieramy telefonów i  nie oddzwaniamy, bo nie chce nam się, albo nie mamy ochoty powiedzieć komuś, że nie teraz, że jeszcze nic nie wiadomo, że nic nie jest pewne. Dostajemy mejle – nie odpisujemy, choć nie są to żadne spamy. To swoista sztuka uników, która rozpowszechniała się w naszym świecie interesów: mniejszych i większych. Tyle, że przy tych większych to my zabiegamy, a przy mniejszych o nas zabiegają. Irytujące i cywilizacyjnie nieznośne, ale kto by tym się przejmował. Dopiero jak obcy, na przykład kontrahent, zwróci nam uwagę, że jednak czeka na naszą reakcję, na odzew – coś w nas może drgnie. Pozory savior vivre'u oczywiście potrafimy zachowywać, ale są to tylko pozory. Po co o tym wspominam? Bo znowu bezskutecznie dobijałam się na rzekomo wcześniej umówiony telefon, wysyłałam esemesy przypominające o terminach. I co? Nic. Głucha cisza. Dopadła mnie sztuka uników.

Mistrzami sztuki uników stają się powoli nasi millenialsi (pokolenie urodzone w Polsce w latach 1984–1997), a uczą się owej sztuki od pokolenia bardziej dojrzałego, najczęściej od swoich najbliższych. millenialsi jednak swoje uniki robią często racjonalnie, bo rzecz dotyczy ich życia. Są pewni siebie, wierzą we własne umiejętności i uważają, że świat do nich należy. Są też przekonani, że jeśli tutaj, w naszym kraju nie znajdą odpowiedniego miejsca dla siebie, to wyjadą, bo nie boją się zmian i nie boją się ryzyka. Piszą, dzwonią śmiało, nawet nie pytają, czy ktoś ma w tym momencie dla nich czas. Ale jak oni nie mają czasu czy ochoty – nie reagują na żadne monity. I szczerze powiem, że im trochę zazdroszczę. Bo oni, w tym dzisiejszym świecie, co wynika z badań, wiedzą po co żyją. Są też bardzo asertywni – jak twierdzi profesor Janusz Czapiński, psycholog od prognoz społecznych i szczęścia, badacz wielu pokoleń. Millenialsi preferują życie w  zaprzyjaźnionych grupach, chętnie mniej pracują niż więcej. Jeśli praca im przeszkadza realizować pasje towarzysko-poznawcze, zmieniają pracę. Nie przywiązują się do firm, nie oczekują w nagrodę za lojalnoś i długoletnie pożycie z firmą markowego zegarka czy pióra z  grawerką ku ich czci. Nie chcą się poświęcać dla idei, niespecjalnie lubią organizacje, zrzeszenia, stowarzyszenia, związki zamknięte. No, chyba że poniesie ich jakaś ideologia. Nie rozumieją sensu opowieści rodziców, którzy ponoć pracowali po dwadzieścia godzin i się zaharowywali rzekomo dla nich. Dziadkowie to zazwyczaj nieszczęśnicy gnębieni przez PRL, którzy teraz nie potrafią dostosować się do cyfrowej technologii i dręczy „tych staruszków” Twitter, Youtube, Facebook i choć wszystko nieomal można znaleźć w Googlach oni szukają, jeśli potrafią, co najwyżej porad zdrowotnych. A milenersi patrzą na nich pobłażliwie i stosują sztukę uników, szczególnie wtedy, gdy mają pomóc, albo gdy trzeba natychmiast załatwić coś ważnego. Oczywiście we wszystkich tych grupach, kategoriach, formacjach bywają wyjątki, które nigdy nie stosują sztuki uników w  żadnych życiowch sytuacjach. I z tymi się jednoczę. Im zawsze odpowiadam na wszystkie mejle, odbieram ich telefony i  reaguję natychmiast na esemesy. Tylko czy ja do końca wiem, czy znowu nie spotkam tym razem kolegi, który jako „ciągły bywalec na salonach” szepnie mi konfidencjonalnie dwa uprzejme słowa, po czym oznajmi: no, to się zdzwaniamy. Pa. I dorzuci młodzieżowo: nara. I nawet nie mogę mu powiedzieć: „pisuj do mnie na Berdyczów”. Bo nie wiem, czy pamięta, gdzie to jest.