Nigdy ci tego Z nie zapomnę…

Alina Kietrys
Alina Kietrys
Dziennikarka, publicystka, nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Gdańskim

Myślałam (pewnie naiwnie), że nic mnie już nie powinno dziwić. Swoje lata mam. A jednak mijający gorący czas dostarczał ciągłych niespodzianek. I  wcale nie tylko politycznych, bo od tych – jak mawiała moja babunia – głowa pęka.

Myślałam (pewnie naiwnie), że nic mnie już nie powinno dziwić. Swoje lata mam. A jednak mijający gorący czas dostarczał ciągłych niespodzianek. I  wcale nie tylko politycznych, bo od tych – jak mawiała moja babunia – głowa pęka. Sobotnie przedpołudnie. Na Długim Targi ścisk niczym na Hali Mirowskiej w  Warszawie w  czasach PRL-u, kiedy rzucali tam nieoczekiwanie jeansy z Pewexu. Pod obficie sikającym naszym Neptunem (bez koszulki z napisem Konstytucja) stoi młoda, najwyżej trzydziestoletnia mama z  trójką dzieci: jedno w drodze, drugie w wózku i trzecie obok – rezolutna kilkuletnia dziewczynka, która pyta: „Mamo, czy to tak ładnie, żeby ten kamienny pan siusiał i  wszyscy patrzyli? Czy to nie wstyd?”. Mama na to: „Siusiać każdy musi. I to jest w porządku. Wstyd jest wtedy, gdybyś była lesbijką albo pedałem. To byłby dopiero wstyd i co by ludzie powiedzieli o mnie”. W  pierwszej chwili myślałam, że kręcą jakiś flash albo zwiastun do programu zajmującego się problemami pro life w telewizji publicznej. Ale po chwili usłyszałam znowu tę samą mamusię: „Chodź już, nie gap się, pedałem nie będziesz” – rzekła głośno do córki. To jednak nie była reklamówka telewizyjna. Kilka dni później stałam w długiej kolejce pod kościołem św. Jana w Gdańsku, bowiem w  trakcie Festiwalu Szekspirowskiego grano tam „Hamleta” w reżyserii Mai Kleczewskiej. Tłum powoli się przesuwał, cierpliwie czekając na rozdawane każdemu słuchawki, do których trzeba było wypełnić odpowiedni papierek. Nagle kolejkę mijają dwaj młodzi, dobrze ubrani faceci. I jeden mówi do drugiego: „Patrz, jak w tym Gdańsku grzeszą, ta kolejka to na pewno do spowiedzi”. A ten drugi: „Za mało mają konfesjonałów, a za dużo Solidarności”. Wracam z  Mazur, wsiadam w  Olsztynie do pociągu „Branicki”, tego, co to z Krakowa jedzie przez Białystok do Gdyni. W wagonie już nieźle zaprawiona, mimo że to środek dnia, nasza piękna, dziarska polska młódź. Z rozmów, które musi słyszeć każdy, bo co drugie słowo na k.. i ch… wypowiadane jest dziarsko i dobitnie, dowiaduję się szybko, że to nowa inteligencja jedzie z uniwersytetu po sesji dla „wybitnie uzdolnionych”, poprawkowych, którzy to nie mieli szczęścia, bo „ch… (znaczy: wykładowca) zmienił test i dał inny niż ten, co chodził przez dwa lata”. Po chwili słyszę, że to studenci pedagogiki (mam nadzieję, że nie przedszkolnej i  nie początkowej). Próbuję skupić się nad swoją komputerową robotą. Nic z tego, wrzaski narastają, bluzgi niosą się między stacjami. W pootwieranych oknach gwiżdże wiatr, a i tak słychać donośną polszczyznę nowej, twórczej inteligencji. Próbuję sama sobie tłumaczyć, że to przywilej wieku i młodości, próbuję sobie odświeżać pamięć i motam w głowie, że myśmy też rozrabiali w pociągu w drodze na zimowisko do Szczyrku. I  nagle iskra – uświadamiam sobie, że już jestem taka wiekowa, jeszcze nie jak La Tour Eiffel (bo to przywilej aktorki Krystyny Łubieńskiej), że w moich studenckich latach przekleństwa i złorzeczenia nie szły aż tak głęboko i dosadnie w polszczyznę. Mój repertuar (i moich kolegów) był znacznie uboższy. Co myśmy byli (jesteśmy!) za beznadziejne pokolenie. Nie dość, że urodzone w PRL-u, że w tym słusznie minionym okresie niestety zdobyliśmy wszelkie dyplomy, wystartowaliśmy zawodowo i  trafiały się nam sukcesy, braliśmy cięgi nie tylko zawodowe, to jeszcze porządnie nie umieliśmy posługiwać się obelgami. Wiedliśmy życie „próżniacze i nic nie zrobiliśmy pożytecznego”. A teraz jeszcze utyskujemy na dzisiejszą jurną młodzież. Tetryczenie to straszna rzecz! Taka mnie naszła refleksja. Samokrytyczna. Bo co? Zdziwił mnie świat, który mnie otacza? Bliski i coraz bliższy? Bo nie mogę słuchać młodocianych pijackich wrzasków w wykonaniu „przyszłości pedagogicznej narodu” w pociągu dalekobieżnym, w którym chciałabym mieć czas dla siebie? Bo dziwię się, że matka straszy dziecko lesbijkami i gejami? A ktoś podejrzewa, że w Gdańsku za mało jest konfesjonałów? Tak. To wszystko jakoś mi się złożyło w dziwną całość. Coraz trudniej znajduję własne drogi ucieczki, coraz rzadziej rozmawiam szczerze z ludźmi, nawet z tymi, których znałam przed laty i od lat. Wolę obecność wybiórczą. (Proszę nie kojarzyć z gazetą!) Jana Bielecka, znakomita reportażystka w Radiu Gdańsk (a prywatnie mama premiera Krzysztofa Bieleckiego), z którą pracowałam kilka dobrych lat, mawiała do mnie: „Nigdy ci tego nie zapomnę!”, kiedy chodziło o jakąś nawet drobną przysługę, którą jej wyświadczyłam. I ja sobie teraz też tak myślę, że nigdy sobie nie pozwolę zapomnieć, że to, co mnie otacza, może zmieniać się w „niemój” czas i w obcą perspektywę. Na szczęście mam jeszcze ludzi, z którymi mogę się po przyjacielsku pospierać. Nawet niektórzy są czynni w  polityce. Widziałam ich ostatnio na bardzo udanej prapremierze „Hairspray” w Teatrze Muzycznym. A inni są, gdzieś na Mazurach albo w Alpach, w Szwajcarii. Ale tam retoromani też nie mają lekko.