I po lecie

Alina Kietrys
Alina Kietrys
Dziennikarka, publicystka, nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Gdańskim

Felieton Aliny Kietrys 


I po lecie

Lato uciekło naprawdę szybko, pewnie dlatego, że zawsze tego urlopu za mało i jak się człowiek już przyzwyczai do dobrego i do tego, że nic nie musi, to trzeba wracać do wyznaczonych zadań. A tu jak na zawołanie pojawia się wywiad z Grażyną Kulczyk, właścicielką galerii sztuki w Szwajcarii, która strofuje młodych ludzi, że nie chcą pracować po dwadzieścia godzin. I jeszcze im wypomina, że ta ich depresja i różne lęki, o których teraz opowiadają w mediach społecznościowych, biorą się z tego, że za mało pracują, a za dużo zajmują się niczym. Przeczytałam z rozbawieniem ten wywiad z bizneswoman i koneserką sztuki. Doskonale pamiętam, co mojemu pokoleniu wtłaczano w głowy przez lata: „Praca uszlachetnia i jest najważniejsza!”. Na szczęście pamiętam też, jak naśmiewano się całkiem jawnie z naszego zmęczenia: „Pracuj, pracuj, a garb ci sam wyrośnie”. Pani Kulczyk oczywiście pracowała na swoim i dla siebie. I nawet jeśli jednego dnia się zharowała, to potem mogła spokojnie odreagować. Nikt jej kart pracy nie kazał odbijać przy bramie ani listy obecności podpisywać, którą minutę po terminie zabierał gorliwy wysłannik jakiegoś kadrowego. 

Praca dzisiaj to często pasmo udręki. Obserwuję właśnie, jak w jednej z dużych firm trwa redukcja etatów, bo kryzys i trzeba oszczędzać. Zainteresowani, czyli kierownicy komórki do likwidacji i pracownicy, dowiadują się jako ostatni, że za trochę więcej niż miesiąc ich działu już nie będzie. Ulega likwidacji. A co z nimi?! Radźcie sobie – słyszą od rozkosznie zarządzającego nowego przełożonego, który gorliwie i bezrefleksyjnie wykonuje polecenia wyższego przełożonego. Pracownik, nawet doświadczony, nie jest dzisiaj dla wielu firm wartością. To znaczy jest, w oficjalnych enuncjacjach, kiedy trzeba publicznie oświadczyć, jakim się jest dobrym pracodawcą i jak się dba o swoich ludzi. Smutne, ale prawdziwe. Podobnie jak wiele innych zjawisk i wydarzeń, które ostatnio nas dosięgają. Na część nie mamy wpływu, bo są wielką polityką poza granicami naszego państwa. Ale są też takie, które obserwujemy z bliska. 

W czasie festiwalu filmowego w Gdyni, we wrześniu tego roku (żeby nie było wątpliwości, że piszę o czymś zaprzeszłym) wracałam wieczorową porą w okolice Skweru Kościuszki na parking po samochód. I tamże nieomal każdego wieczoru odbywały się wyścigi samochodów. Szaleni jeździli w kółko z rykiem silników, a potem z piskiem opon wpadali na ulicę 10 Lutego. Strach było patrzeć, a co dopiero myśleć, że ktoś nieostrożnie wyjechałby w ich stronę. I jeśli nadzorujący bezpieczeństwo w Gdyni spróbuje mi wmówić, że policja nic o tych bezmózgowych „szturmach ku chwale” nie wie, to ja jestem księżną Monako. Dobrze, że już po lecie. Może w słotną jesień tym szturmowcom nie będzie się chciało straszyć ludzi.
Alina Kietrys