Co jedzie na pstrym koniu?

Alina Kietrys
Alina Kietrys
Dziennikarka, publicystka, nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Gdańskim

O  koniach będzie za chwilę. Wpierw o  jabłkach. Obrodziły w moim ogrodzie. A ponieważ drażni mnie, jak marnuje się jedzenie, jak ludzie zapełniają śmietniki nabiałem, wędlinami, bo nakupowali na zapas właściwie nie wiadomo po co, postanowiłam zadziałać z jabłkami. Nie mogę patrzeć, jak gniją pod drzewami. Zastanawiam się, czy jesteśmy już tak zamożni, że nie opłaca nam się zebrać owoców? A może jesteśmy tak leniwi, że nie chce nam się nic zrobić nawet dla siebie? Bo jak słyszę zewsząd „nie opłaca się”. Oczywiście niemal wszystko jest w  sklepach, a  już dżemy pewno stoją na półkach na wyciągnięcie ręki. Postanowiłam więc, kiedy już zrobiłam mus i  obdarowałam sąsiadów, poczęstować owocami mniej znaną mi ludzkość. Wystawiłam więc wiaderko z  jabłkami przed furtkę mego domu. Wiaderko było porządne, jabłka też pyszne i dojrzałe. Włożyłam kartę z zachętą: „Proszę się poczęstować. Smacznego!” Uzupełniałam wiaderko dwa razy w ciągu dnia, a pod wieczór... wiaderko zniknęło. Zastanawiam się czy puste, czy z  resztką jabłek. Następnego wiaderka nie wystawiłam. I tu chwila refleksji. Wiaderko to tani produkt, więc czy to był żart, że ktoś „zwinął”, czy może jednak potrzeba powiększenia stanu posiadania? A może przekonanie, że jak stoi przed furtką to niczyje?

Moglibyśmy teoretycznie być społeczeństwem uczciwym, prawym, kulturalnym, empatycznym, otwartym... Moglibyśmy, ale coś nam przeszkadza. Co? Każdy zapewne znajdzie własną odpowiedź, ale w  okresie wszelkich kampanii obserwowanie społecznych zachowań wydaje się nadzwyczaj pouczające. Kandydaci z różnych ugrupowań obiecują w debatach, programach telewizyjnych i radiowych, na spotkaniach na ulicach nieomal wszystko. Czasami przysłowiowe gruszki na wierzbie. Czytanie takich obiecanek po kadencji jest fascynującą lekturą. Jedni – szczególnie ci z pierwszych miejsc na listach – częstują kawą, inni pączkami albo donatami, a jeszcze inni wciskają jabłka. Na ulotkach i banerach trwa licytacja: kto lepszy, kto bardziej pomysłowy, kto ma więcej dzieci, kto lubi zwierzęta, kto chodzi do zoo, a kto biega w maratonach. Uff! Zastanawiam się, czy tym aktywnym, którzy postanowili się publicznie pokazać, brakuje realizmu. Przecież to nie są wybory miss czy mistera okręgu. Umiar i analiza rzeczywistości – te słowa jakoś wyraźnie zanikają w czasach wszelkich kampanii. Cóż polityka, nawet ta samorządowa rządzi się swoimi prawami. A za kilka miesięcy mamy nowe wybory. Parlamentarne. Trzeba się będzie uzbroić w wewnętrzny spokój, a na dobranoc pijać herbatki z melisy. Ale na wybory oczywiście pójdę, „bo nic o nas bez nas”. W tej sprawie mam absolutną pewność. Ale są też sprawy, w których się gubię. Szczególnie kiedy widzę coś innego niż to, co potem wtłacza mi się w różnych przekaźnikach. Śledzę z zainteresowaniem swoiste jesienne ożywienie w przyznawaniu różnych nagród, medali, wyróżnień. I zastanawiam się, jakie to są gremia, które podpowiadają rozdającym zaszczyty komu należy co dać albo wręczyć. Na listach obdarowanych są czasami tak dziwnie zestawione osoby, że mam wrażenie wszechogarniającego matrixu – tego zielonego kodu, który jest nie do rozszyfrowania. I wtedy przypomina mi się maksyma mojej mamy, która w różnych trudnych sytuacjach tamtego, zaprzeszłego czasu mawiała: „Łaska pańska na pstrym koniu jedzie”. I tak sobie myślę, obserwując najbliższą rzeczywistość, że ta łaska nie jedzie, tylko zadyszana wpada w ostatniej chwili, by jeszcze obłaskawić tego czy owego albo doinwestować tych, o którym vox populi wie, że nic im się nie należy, że zwyczajnie nie zasłużyli, by ich uwzględniać w jakichkolwiek wyróżnieniach. W tym momencie może ktoś pomyśleć, a po co taki kamuflaż. Nie lepiej walnąć z grubej rury i wyjaśnić, o kogo idzie. Nie lepiej. Bo tak się niepotrzebnie odbiera przyjemność tym, którzy nieświadomie uczestniczyli w rozgrywce. „A jaki kuń jest, każdy widzi”. I  to był fragment o  koniach. A  dodatkowo informacja, że znowu pod Wawelem padł koń maści srokatej wprawiła mnie w  zadumę. Ile jeszcze razy obrońcy i  miłośnicy koni będą uwrażliwiali krakowskich dorożkarzy, żeby nie wykorzystywali bezdusznie swoich zwierząt?. Pewnie jeszcze dużo wody w Wiśle upłynie, nim człowiek pojmie, że znęcanie się nad zwierzętami jest... grzechem.